Wspomnienia z podróży


A jednak się zdarzyła. Wyprawa do Petersburga. Zbudowanego na bagnach na rozkaz cara miasta. Dla Polaków nie tylko tajemniczego, ale i wrogiego.

Początek podróży nie wygląda zachęcająco: znalezienie dobrego stanowiska w autokarze uruchamia różne odruchy. I choć wiadomo, że miejsc nie zabraknie, to ważne jest przecież, z jakiej perspektywy będzie się mijane krajobrazy obserwowało.

Autobus rusza niewiele przed północą, ale nikomu chyba na spanie się nie zbiera.

Dzień pierwszy

Rankiem docieramy do Kowna. Choć przez małą chwilę chcę pooddychać powietrzem tego miasta. Wyciągam najlepszego z mężów na jakąś urokliwą uliczkę. Kto wie, może tę samą drogę przemierzał Mickiewicz? Może tu składał swoje strofy? Ulice jeszcze śpią. Tylko my zakłócamy ciszę. Tup, tup, tup i hajda w dalszą drogę.

Kolejny przystanek to Agłona – łotewska Częstochowa. Rozpostarta na wielkiej przestrzeni ogromna bazylika. W środku kilka osób – chyba pielgrzymi. Po Mszy, odprawionej przez naszych własnych, autokarowych księży, biegiem do źródełka. Nalewa się święta woda do butelek po mineralnej, coli. Pomoże na zmęczone oczy, twarz. A nogi? – Czy umycie w świętym źródle nóg to profanacja? – docieka pani Stasia. W autobusie dowiadujemy się z folderu, że źródełko niekoniecznie ma cudowną moc. Pani Stasia się cieszy: profanacji nie było.

Na Psków!

Dojeżdżamy do granicy Unii. A jak nas nie wpuszczą? Wycieczka najlepiej pamięta zabory i opis Petersburga z Mickiewiczowskich „Dziadów”. Kolejka autokarów prawie żadna, tyle że mamy stanąć razem z osobowymi, a tych – o ho ho ho ho… Dla urozmaicenia oglądamy w lesie zadbany cmentarzyk z niskimi krzyżami i pomnikami. Obok zmyślna maszyna rozdrabnia gałęzie i ładuje przemiał na przyczepy. Liesorub mówi, że osuszają tym bagna, ale najlepszy z mężów wie lepiej. Mówi, że na pewno nie umiem się dogadać po rosyjsku, a przemiał prasują na brykiet. A niech mu i tak będzie.

Ruch przy autokarze budzi w nas nadzieję. I słusznie. Podobno wstawili się za nami Łotysze i wyjeżdżamy z tej kolejki osobowych. Wywlekamy z bagażnika torby – a niech nas prześwietlają. Celnik nie drug, nie towarzysz… Uff, przepuścili. Wszystkich. – Omodlone – mówi pilotka Ola. No jasne. Nie na darmo mamy w grupie księży. Trzymaną w ręku cisowianką pan Tomasz niczym Batory wydaje komendę: „Na Psków!”. Ruszamy. Historia jednak lubi się powtarzać. Nie udało się Batoremu, nie za bardzo udaje się nam. Biegiem zwiedzamy kreml i przepiękny sobór. Do Petersburga daleka jeszcze droga, a dzień się jakby już chyli.

Ujrzeć Petersburg

W Peterhofie, gdzie mamy wynajęty hotel, meldujemy się nocą. Za nami setki kilometrów trasy, rozległe połacie lasów, wymarłe wsie i wszechogarniające wrażenie bezkresu. U niektórych turystów opuchnięte kostki, zmęczenie. A jednak kiedy mijamy sobór apostołów Piotra i Pawła, autobus rozbrzmiewa zgodnym okrzykiem zachwytu. Nie ma mowy, żeby to była rzeczywistość. Tak przecież mogą wyglądać tylko bajkowe budowle. Niby jest noc, ale co to za noc – biała. Ta prawdziwa nadejdzie dobrze po dwunastej. Najbardziej zmęczeni zaciągają zasłony i idą spać. Inni biegną zobaczyć cerkiewne cudo. Stoi. Jest prawdziwe, istnieje!

Pierwsze odczucie, jakie dopada nas w Petersburgu, to wrażenie ogromnego kontrastu. Jak to możliwe, że przez tyle kilometrów jechaliśmy lasami, niezwykle rzadko mijane wsie sprawiały wrażenie wymarłych, a Petersburg poraża wręcz przepychem? Przewodniczka zdradza, że miasto jest szczególnie ukochane przez dwu ważnych petersburżan – prezydentów: Putina i Miedwiedjewa.

Początek zwiedzania to runda autokarowa. Potem już na nogach. Plac Sienny – to gdzieś tutaj Raskolnikow podsłuchał rozmowę i powziął ostateczną decyzję zamordowania lichwiarki Alony. Jest i Newski Prospekt. Kto mówił, że tam najlepsze pierogi? Ale koniecznie takie kupione na rogu, u baby. Na wejście do Isaakijewskiego soboru trzeba trochę poczekać, bo chętnych sporo. Pani Halinka, nasza przewodniczka, unosi parasol, swój znak rozpoznawczy, do góry, ale i tak ledwie ją w tłumie zwiedzających widać.

Trudno tu nie ulec poczuciu zagubienia. Ogrom i bogactwo. Sobór kazański, mimo że też wielu w nim turystów, zachowuje jednak atmosferę modlitwy. Do obrazu Matki Boskiej Kazańskiej (zwróconej Cerkwi Prawosławnej przez papieża Jana Pawła II w 2004 r.) długa kolejka. – Zazdroszczę im – szepcze mi do ucha Marysia – że oni tak bliziutko do ikony podchodzą.

Z pewnym rozczarowaniem, że nie zobaczymy miasta z tarasu widokowego okalającego sobór św. Izaaka, biegniemy do Ermitażu, czyli Pałacu Zimowego. – W szkole wbijali mi do głowy szturm na Pałac Zimowy i teraz tylko o tym mogę myśleć – zwierza się Karolina. Ale przestawia się zaraz po wejściu, skoro tylko zapozuje przy rzeźbie „Trzy Gracje”. Obserwuję ją, jak z nabożeństwem przygląda się obrazom Rembrandta, Rubensa czy Tycjana. Jak się cieszy, kiedy podchodzimy do El Greca. – W Siedlcach też jest jego obraz, no nie? – triumfuje.

Część nocy, tę ciemną, spędzamy na Newie w porze otwierania mostów. Podnoszące się kolejno kolosy absorbują uwagę nie tylko panów. Na pokładzie rosyjskie tańce i śpiewy w wykonaniu tubylczego ansambla. Doprawdy – co najmniej 3 in 1.

Hotel naprzeciwko carskiej rezydencji w Peterhofie co nieco oswaja z jej widokiem. Ale tylko co nieco. I sam pałac, i cały zespół pałacowo-ogrodowy urzekają barokowym przepychem. A przecież kolejnego dnia, w Carskim Siole, pani Mira powie teatralnym szeptem: – Jeszcze dwa dni i to złoto przestanie robić na mnie jakiekolwiek wrażenie.

Jednak póki co – widać, że robi. A Bursztynowa Komnata szczególnie. Choć to tylko kopia. Kolejny dzień wspaniałej pogody. W Siedlcach podobno leje.

I wracać

Przed nami długie godziny jazdy, a potem nie wiadomo ile na granicy. Ale jest o czym pogadać. – Widzieliście – dzieli się refleksją Asia – jakie u nich rozmaite ceny? Za płytę w Carskim Siole ode mnie chcieli 700 rubli, a od Rosjanina 400. – Trzeba było zapytać, ile od Niemca – wtrąca narodowo pan Adam. – Za to, że im Bursztynową Komnatę wywieźli. – Do Niemców już nie mają pretensji – śpieszy z wyjaśnieniem Zosia. – Wiem, bo przewodniczka, jak szliśmy, mówiła. Że kiedyś mieli, ale nowe pokolenia nie mają. – Co mają mieć, jak oni teraz z Niemcami jedno ucho – ujawnia swoje polityczne uświadomienie pani Mira. – A widzieliście w Petersburgu choć jeden papierek na ulicy? Czyściutko, jak nie u Ruskich.

Pan Tomasz zastanawia się, jak można by Rosjan dopaść. – Nie ma takiej opcji – niweczy jego marzenia Krzysztof. – Nie ma, panie Tomaszu. Ja już teraz wiem, czemu ani Napoleon, ani Hitler, ani żaden inny Kitajec Ruskich zmóc nie zmoże. Bo ich, panie, nikt nigdy nie ruszy. Widziałeś pan te połacie, te setki kilometrów drogi bez jednego domu albo domy z nędzą? To jak przez to przeprowadzić armię? Czym ją po drodze wyżywić, jak nawet złupić co nie ma. Za to Petersburg – miasto-gieroj. – Ludzie też gieroje – dodaje pani Mira. – Przewodniczka nigdy inaczej o Katarzynie Drugiej nie powiedziała, jak tylko Katarzyna Wielka. A jak recytowała poetów! Nikt ich nie pokona – zgadza się z panem Tomaszem. – A u nas? – ściąga nas na nasze własne podwórko? – U nas, proszę pani – podejmuje się odpowiedzi na to, wydawałoby się, retoryczne pytanie pan Tomasz. – U nas jest inaczej. Ojczyzny swojej ludzie się nie wiadomo czemu wstydzą. Zresztą słyszała pani: Rosjanom rozmaite rzeczy pozabierali Niemcy. A Polakom – i Niemcy, i Rosjanie.

Koniec postoju. Wsiadamy do autobusu, a pani Mira za daleko od pana Tomasza, żeby kontynuować rozmowę. – Właśnie minęła piętnasta – podaje informację ksiądz Jacek. – Pomódlmy się Koronką do Bożego Miłosierdzia.

Ustępują emocje. Autobus wypełnia atmosfera modlitwy. Pan Tomasz, przebierając paciorki różańca, zgłębia przez okno tajemnice przepastnej rosyjskiej krainy.

***

W Wilnie jesteśmy u siebie. Nasze Wilno. Nie obejdzie się, oczywiście, bez „Litwo, ojczyzno moja” i „Panno święta, co […] w Ostrej świecisz Bramie”, bez domku św. Faustyny i cmentarza na Rossie. Większość wycieczkowiczów jest tu kolejny raz. Hotelowa restauracja wita nas napisem: „Drodzy Gościowie!” To prośba o niewynoszenie śniadań. Co tu dużo gadać, psuje nam to trochę i humor, i apetyt. Dobrze, że jest pan Tomasz. – Słuchajcie – przekonuje bardzo sugestywnie. – Oni się pomylili. To nie dotyczy naszego autobusu. My jesteśmy the best! No pewnie, że tak.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *