Konsekwencją pragnienia wyjazdu na misje, jakie zrodziło się w sercu B. Ryszkowskiej, była formacja w Salezjańskim Ośrodku Misyjnym w Warszawie. Oczekiwany moment nadszedł wraz ze skończeniem studiów.
Podczas spotkania z gimnazjalistami Beata dzieliła się doświadczeniami z pobytu w Zambii z nadzieją, iż swoją opowieścią zachęci młodych do otwartości względem bliźnich i niesienia pomocy potrzebującym.
Odkryć powołanie
Zanim stopa wolontariusza stanie na Czarnym Lądzie, musi przejść on roczne przygotowanie w duchu św. Jana Bosko. Weekendowe spotkania B. Ryszkowska rozpoczęła we wrześniu 2011 r. – Staraliśmy się rozeznać powołanie misyjne, a także uczyliśmy się przebywania ze sobą – wprowadza w istotę formacji. – Doświadczeniem dzielili się z nami misjonarze oraz wolontariusze wracający z pracy w Afryce, Ameryce Południowej czy innych regionach świata. Utrzymywaliśmy też kontakt internetowy z przebywającym na misjach – wyjaśnia, dodając, iż program szkolenia obejmował ponadto spotkania z psychologiem i psychiatrą.
– Początkowo chęć wyjazdu zgłosiło ok. 30 osób. W maju zostało nas już tylko 14. Każdy w swoim sercu musiał rozeznać powołanie. Nie można jechać z myślą: „pojadę na koniec świata i zobaczę coś fajnego”. Należy dawać świadectwo swojej wiary w najdrobniejszych codziennych działaniach – podkreśla Beata.
Lekcja pokory
Misje w Zambii B. Ryszkowska rozpoczęła w 2012 r. Trafiła do Mansy, zamieszkując w najbiedniejszej dzielnicy tego miasta. – Jak zabierali prąd, to najpierw nam, a i oddawali na końcu… W Polsce brak prądu wywołuje niepokój. W Afryce odcięci od cywilizacji, ze świeczkami i książką uczymy się pokory i doceniania tego, co mamy w kraju – opowiada, potwierdzając, iż zdobyte doświadczenie nieustannie procentuje… – Kiedy porównuję dzieci, zauważam, że polskie, mimo iż mają wszystko, są smutne. W Afryce nie mają nic, a potrafią śmiać się, są zaradne i zorganizowane – tłumaczy z zaznaczeniem, iż nie jest tak, że w Mansie brakuje produktów. – One są dostępne. Problem polega na tym, że nie wszystkich stać na nową parę butów. Rzadko które dziecko je posiada. Kurczak będący w polskich domach bardzo popularnym daniem, w Zambii pojawia się jedynie przy okazji większych świąt – uściśla.
Garażowa szkoła
Kolejny problem dotyczy edukacji. Nie wszystkie zambijskie dzieci stać na naukę. Zazwyczaj możliwość taką mają jedynie najstarsi z rodzeństwa. W nich też rodzina pokłada nadzieję na poprawę domowej sytuacji.
Beata pracowała jako pomoc nauczyciela w salezjańskiej placówce. Do południa zajmowała się przedszkolakami, później spędzała czas w w oratorium – świetlicy na świeżym powietrzu otwartej dla każdego, ze szczególnym uwzględnieniem dzieci niechodzących do szkoły. – Chętnych do nauki nie brakowało – wyjaśnia, wspominając o przepełnionych klasach, z uwagą, iż placówka salezjańska objęta była programem „Adopcja na odległość”. – Kto się uczył, nie musiał pracować na pełnym etacie w domu. Nie szedł kilku kilometrów do rzeki, żeby prać ubrania. Nie zamiatał przed domem – tłumaczy, nie ukrywając, iż chciałoby się pomóc wszystkim dzieciom. – Żeby to zmienić, udało się zorganizować dodatkową salę lekcyjną w garażu. Z desek zrobiliśmy ławki. Dzieci dostawały od nas jeden zeszyt, który służył następnie do nauki kilku przedmiotów i wystarczał na jeden trymestr – zaznacza wolontariuszka. Wspomina też, że starała się towarzyszyć dzieciom podczas ważnych wydarzeń w ich życiu. – W mojej obecności pierwszy raz trzymały w rękach plastelinę czy malowały farbami. Wszystkie pomoce edukacyjne pochodziły z paczek przesyłanych przez ofiarodawców z Polski – podsumowuje.
Najtrudniejsza codzienność
Domy w Mansie to ściany i skutecznie zabezpieczająca przed deszczem słoma zamiast dachu. Łóżka pojawiają się sporadycznie, częściej domownicy śpią na rozłożonych na ziemi bambusowych matach. Okien zazwyczaj nie ma, więc jest duszno.
Także model rodziny zambijskiej znacznie różni się od tego, jaki znamy w Polsce. Beata nie ukrywa, iż patrzenie na codzienność zambijskich dzieci okazało się dla niej najtrudniejsze do zaakceptowania. – Jak rodzice je traktowali, jakie miały obowiązki i jakie ponosiły kary… One nie mają dzieciństwa – mówi o najmłodszych Afrykańczykach. – Widziałam poparzone dzieci, które są bite i wyganiane do pracy – wspomina ze smutkiem. – Wiele z nich boi się dotyku, nie wiedzą, czym jest czułość i przytulenie. Nie należy sądzić jednak, że wszystkie dzieci wychowywane są w tak ekstremalnych warunkach – uwrażliwia.
Kolejny szok Europejczyk przeżyje, idąc na cmentarz. To przestrzeń z porozrzucanymi kubkami, talerzami, sztućcami czy opakowaniami po jogurtach. Zambijczycy wierzą bowiem, że zostawiając to wszystko, zabezpieczą swoich bliskich przed głodem. – Na cmentarz przychodzi się tylko w dniu pogrzebu. Potem raczej już nikt nie odwiedza grobów – dodaje. W afrykańskim buszu Polka nauczyła się, że można żyć powoli, bez stresu, że nie trzeba się spieszyć. – U nas życie płynie szybko. Tymczasem oni mają czas na wszystko. Nie boją się odkładania spraw na później i są przy tym szczęśliwi – przyznaje.
Lekcja miłości i pokory
Mimo że Afryka pod wieloma względami jawi się w oczach Europejczyka jako miejsce nędzy i rozpaczy, to otwiera oczy i serca na miłość. – Nauczyłam się doceniać małe rzeczy. Nazywam je dziś „małymi misyjnymi radościami”. Cieszę się z tego, że mam co jeść, że mam przyjaciół, rodzinę w komplecie, że mnie kochają, że ktoś się o mnie troszczy. Inaczej patrzę na życie, z mniejszym pośpiechem. Zdystansowałam się do wielu spraw. W Mansie każdy kilka razy dziennie krzyczał „dzień dobry”, witał się, pytał, co u mnie słychać. W Polsce rzadziej spotykam się z takim zachowaniem. Choć w Zambii panuje wielka bieda, dzieci potrafią przyjść i podzielić się ostatnim znalezionym owocem – akcentuje.
Zambia to kraj chrześcijański, w którym praktykowanie sakramentów nie jest jeszcze rozpowszechnione. Rodzice nie zawsze są po ślubie, dzieci bywają nieochrzczone. I dopiero gdy człowiek świadomie chce przyjąć wiarę, przystępuje do sakramentu chrztu. Podejmuje wówczas dwuletnie przygotowanie.
Refleksja po powrocie
Misjonarka wróciła do kraju w czerwcu tego roku. Nie ukrywa, iż powrót nie był łatwy. – Bałam się przylotu do Polski. Zastanawiałam się, czy będę mogła się tu odnaleźć. Czasami czuję, że ludzie mnie nie rozumieją. Wiem jednak, że przez trudne doświadczenia Pan Bóg chce mnie czegoś nauczyć – podsumowuje.
R. Ryszkowska kieruje też słowo zachęty do osób zastanawiających się nad wyjazdem… – Wyjazd na misje nie jest nieosiągalny. Dla każdego znajdzie się miejsce. Motywacją nie może być chęć zmiany czy ucywilizowania kogokolwiek. Jedzie się po to, by zwyczajnie być z drugim człowiekiem, poświęcać mu czas. Afryka nie zmieni się po naszym przyjeździe. Dajemy świadectwo sobą, swoim postępowaniem – podsumowuje.