Świadectwo małżeńskiej miłości


– Jednym z najtrudniejszych pytań w życiu człowieka jest pytanie: „dlaczego?”, ponieważ bardzo często pozostaje ono bez odpowiedzi. Brakuje nam mądrości, gdyż nasz umysł nie przekracza granicy śmierci – mówił w kazaniu ks. Łukasz Michaluk, który rodzinę państwa Osiaków poznał, posługując w parafii Ulan jako wikariusz. Cytując słowa św. Pawła: „Nikt z nas nie żyje dla siebie i nikt nie umiera dla siebie”, wskazał na logikę życia chrześcijanina będącego niejako dzierżawą, którą mamy dobrze wykorzystać. – Śp. Jarosław nie żył dla siebie – akcentował ks. Łukasz, określając troszczącego się z miłością o chorą żonę oraz dzieci męża i ojca jako wzór męskości. „U zmierzchu naszego życia sądzeni będziemy z miłości” – przypomniał słowa św. Jana od Krzyża. Do historii życia Elżbiety i Jarosława odniósł też motto bp. Jana Chrapka: „Idź przez życie tak, by ślady twoich stóp przetrwały cię”. – Oni stąpali twardo w kierunku nieba. Była to rodzina, która żyła miłością i wiarą: dla siebie i drugiego człowieka – dodał z uwagą, iż śp. Elżbieta dźwigająca przez ponad dziesięć lat krzyż ciężkiej choroby mogła liczyć na pomoc wielu Cyrenejczyków w osobach męża, dzieci i rodziny.

 

W innej rzeczywistości

Pana Jarosława poznałam w 2014 r. Choć „poznałam” to zbyt wielkie słowo. Kontaktowaliśmy się telefonicznie, gdy pisałam do „Echa” artykuł na temat choroby Elżbiety z równoczesnym apelem o wsparcie finansowe w jej leczeniu i rehabilitacji. „Ela, śpiąca królewna” – tytuł tamtego tekstu był powieleniem nazwy blogu internetowego, na którym J. Osiak opisywał czteroletnią wówczas walkę o powrót do zdrowia swojej żony. Blog – jak tłumaczył – powstał za namową najstarszego syna i miał być rodzajem pamiętnika obrazującego sposób funkcjonowania „domowego zakładu opiekuńczo-leczniczego”… „Kiedy zasypiamy, nie myślimy o tym, że być może obudzimy się w innej rzeczywistości” – notował tytułem wstępu do opisu – niemal sekunda po sekundzie -wydarzeń z 3 grudnia 2009 r. – poranka, który na zawsze odmienił życie całej rodziny.

Z relacji męża wynikało, że pani Elżbieta wstała, jak czyniła to zazwyczaj, o 6.25, a pięć minut później jej serce przestało bić. Po próbie reanimacji, przybyciu karetki i załączeniu defibrylatora serce na nowo zaczęło pracować. Przewieziona do szpitala trafiła na OIOM. I wtedy pan Jarosław usłyszał diagnozę: zatrzymanie akcji serca prawdopodobnie w wyniku migotania komór.

Po trzech miesiącach E. Osiak wróciła do domu. – To była ulga, ale też szereg nowych wyzwań. „Domowy ZOL” powoli zaczął funkcjonować – opowiadał. Przy łóżku żony i mamy czuwali mąż i dzieci: Monika, Michał, Mariola, Marzena, Mateusz i Łukasz.

 

Problemy i radości

– Ela, mimo iż znajduje się w śpiączce, czuje wszystko, co wokół niej się dzieje. Reaguje emocjonalnie na różne sytuacje dnia codziennego, nowe osoby pojawiające się w związku z rehabilitacją – relacjonował J. Osiak. Przywołując film „Motyl i skafander” o życiu po udarze w stanie określanym „zespołem zamknięcia”, kiedy to pacjent zachowuje świadomość, jednak ze względu na paraliż niemal wszystkich mięśni nie jest w stanie się poruszyć, wspominał o próbach nawiązania kontaktu z żoną – z wiarą, że słyszy, co się do niej mówi, i wyczuwa obecność bliskich jej osób. Opowiadał o jej spokojnym śnie i potrzebie wypoczynku po ćwiczeniach rehabilitacyjnych. Wskazywał na problemy, o istnieniu których wcześniej nie miał pojęcia, ale mówił też o radościach i nadziei, z jaką witany był każdy kolejny dzień…

Na blogu www.spioszek.wordpress.com pan Jarosław przez lata relacjonował starania o dostęp do fachowej pomocy, walkę o refundację lekarstw, wszelkie zmiany w leczeniu i każdy najdrobniejszy postęp. Internetowy dziennik – niecodziennik stał się też swego rodzaju ukłonem wobec towarzyszących Osiakom przyjaciół, znajomych, sąsiadów i parafian; słowem: wszystkich ludzi dobrej woli – znanych z imienia i anonimowych.

Zapytany, jak udaje się rodzinie przejść przez wszystkie trudności, ze szczerością odpowiedział: – Chyba tylko dzięki Bożej pomocy!

 

***

Na początku stycznia pan Jarosław trafił do szpitala w Radzyniu Podlaskim. Kilka dni później do szpitala w Łukowie została przyjęta pani Ela. Oboje zakażeni koronawirusem. J. Osiak w stanie ciężkim został przewieziony do szpitala klinicznego w Lublinie. Zmarł 17 stycznia. Następnego dnia odeszła jego żona.


WE WSPOMNIENIACH

Śp. Elżbietę i Jarosława poznałem w czasie, gdy jako młodzi ludzie zamieszkali na terenie parafii Ulan. Odtąd regularnie widywałem ich w kościele. Mieli sześcioro dzieci, a gdy rodziły się kolejne i żona zmuszona była zostać w domu z najmłodszym, w Mszy św. zawsze uczestniczył ojciec z pozostałymi dziećmi. Pamiętam, jak grzeczne i zdyscyplinowane ścisłym kręgiem otaczały swojego tatę. Ławką były dla nich buty ojca.

Pan Jarosław był człowiekiem bardzo pobożnym. Co miesiąc przystępował do spowiedzi i Komunii św. Pięknym świadectwem dojrzałości chrześcijańskiej oraz miłości do rodziny wykazał się w latach choroby swojej żony. Kiedy byłem proboszczem parafii Borki, często przyjeżdżał do naszego kościoła, by modlić się o jej zdrowie przez wstawiennictwo św. Rity. Rozmawialiśmy o różnych sprawach. Zwierzał się, że ludzie – w trosce, iż nie poradzi sobie z opieką – doradzają mu umieszczenie żony w hospicjum lub zakładzie opiekuńczym. „Proszę księdza, miejsce Eli jest w naszym domu. Nigdy i nigdzie jej nie oddam!” – podkreślał. Jako mąż z wielkim zaangażowaniem walczył o jej zdrowie i rehabilitację. Poświęcenie i troskę zaszczepił też w swoich dzieciach, które tak organizowały czas i modyfikowały plany życiowe, by móc z oddaniem opiekować się chorą mamą. Niezwykłe dzieci i niezwykli rodzice. Otwarci na Pana Boga i życie. Żyli razem i razem umarli. Wspólna śmierć stała się pieczęcią ich pięknego życia.

Ks. kan. Marek Matusik


Państwa Osiaków miałem przyjemność spotkać w 1998 r., kiedy zostałem wikariuszem w parafii Ulan. A poznałem ich przez dzieci, które uczyłem katechezy. Do dziś mam przed oczami widok rodziców, którzy na zakończenie roku szkolnego na zmianę – raz mama, raz tata – wychodzili po nagrody, jakie otrzymywały ich dzieci. Śp. Elżbietę i Jarosława widywałem także w kościele i zawsze w otoczeniu synów i córek. Jako rodziców ceniłem ich za umiejętność wychowania dzieci, a jako parafian – za gorliwość w praktykowaniu wiary.

Później nasze drogi się rozeszły. Wspomnienia powróciły jednak na wieść o śmierci małżeństwa. Z opowieści ludzi, którzy towarzyszyli panu Jarosławowi w latach opieki nad żoną, wyłania się obraz człowieka, który nigdy nie narzekał, a doświadczenie choroby przyjmował jako wolę Bożą. O panią Elżbietę troszczył się aż do śmierci. „Po to ślubowałem, by być przy niej do końca” – mówił. Buduję się świadectwem ich wiary i miłości.

Ks. kan. Jacek Sereda


Zespół T.Love śpiewał: „Chłopaki nie płaczą”. Ale to nie jest prawdą! My, mężczyźni, też czasem wycieramy łzy. Kiedy dowiedziałem się o śmierci pana Jarosława, zaniemówiłem. Rodzinę Osiaków poznałem w 2016 r., będąc wikariuszem w Ulanie. Przez dwa lata udzielałem sakramentu namaszczenia chorych oraz Komunii św. obłożnie chorej Elżbiecie, którą opiekował się mąż. Poza spotkaniami związanymi z posługą sakramentalną lubiłem rozmawiać z panem Jarkiem. Był mężczyzną z krwi i kości, a przy tym człowiekiem głębokiej i silnej wiary. Połączyło nas też podobne poczucie humoru oraz zamiłowanie do uprawiania sportu. J. Osiak opiekował się domem, prowadził firmę ubezpieczeniową, troszczył się o żonę i miał świetny kontakt ze swoimi dziećmi. Był pomocnym i sympatycznym człowiekiem. Jego nie dało się nie lubić! Zawsze radosny, otwarty, serdeczny; po prostu: dusza człowiek. Trudno jest pisać mi o nim w czasie przeszłym. Kiedy widzieliśmy się ostatni raz w listopadzie, rozmawialiśmy o śmierci… Dziś pamiętam jego szczery uśmiech, mocny uścisk dłoni i silny charakter, który mnie i innym mężczyznom powinien przypominać, że miłość Boga i bliźniego to zadanie na całe życie. Jak dziecko wierzę, że spotkam się z nimi w niebie.

Ks. Łukasz Michaluk


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *