W obiegowej opinii zakład opieki leczniczej jest trochę jak hospicjum…
A różnica jest diametralna. Do hospicjum trafiają pacjenci z chorobą nowotworową wymagający opieki paliatywnej, o charakterze terminalnym. Naszym zadaniem jest poprawa funkcji życiowych oraz sprawności pacjenta – po to, by mógł wrócić do domu. Dzieje się tak rzadko, przede wszystkim z powodu ich stanu – są to osoby obłożnie chore, po udarach, złamaniach, operacjach ortopedycznych, z poważną niewydolnością układu krążenia, serca, cukrzycą. Trzeba im poświęcić naprawdę dużo czasu. To zadanie dla pielęgniarek, opiekunów medycznych, rehabilitantów i fizjoterapeutów, wspieranych przez psychologów i logopedów.
Średnia wieku pacjentów wynosi ok. 80 lat. Chociaż podstawowy profil działalności ośrodka, prowadzony od początku, tj. od 2005 r., to opieka nad osobami powyżej 18 roku życia, nasi pacjenci to ludzie starsi, niesamodzielni, z tzw. wielochorobowością. Młodsi to osoby wymagające sztucznej wentylacji, czyli oddechu zastępczego przy pomocy respiratora, np. po wypadkach; to nowe świadczenie rozpoczęliśmy rok temu. W przypadku połowy naszych pensjonariuszy tzw. skala Barthel, stosowana w ocenie sprawności chorego – wynosząca od 0 do 40 pkt – utrzymuje się na granicy zera. Oznacza to, że np. każdy ruch ręką czy nogą musi wykonać za niego personel naszej placówki. Dla porównania – już przy pięciu punktach pacjent może sam siedzieć w łóżku.
Czy konieczność przeniesienia chorego z domu do zakładu bywa dla rodziny trudna?
Odpowiedź zacznę od przykładu. Niedawno trafiła do nas pani, którą przez kilkanaście lat opiekowała się w domu córka. Czuła się bardzo zmęczona, więc oddała mamę do ZOL. Ale kiedy to się stało, poczuła wielką samotność, nagle straciła sens życia. Zabrała mamę do domu.
Mimo najlepszych chęci rodzina nie zawsze jest w stanie zapewnić właściwą opiekę w domu – tak jest np. w przypadku chorego na cukrzycę. Ale to, że oddaje go pod nasze skrzydła z poczuciem winy, wcale nie należy do rzadkości Z czasem, widząc efekty naszej pracy, bliscy odzyskują spokój. Proszę tylko, by odwiedzali chorego; przytulenie go, rozmowa czy choćby pogłaskanie po ręce dodaje sił pacjentowi. Jest nam wtedy łatwiej się nim opiekować. Także pokonać depresję, która często idzie w parze z inną chorobą.
Bliscy mają świadomość, że pobyt np. rodzica w ośrodku być może zbiegnie się z końcem życia?
Przy przyjęciu przedstawiamy rodzinie obowiązujące u nas procedury. Ale pytamy też o zakład pogrzebowy, i rzeczywiście okazuje się to wielkim zaskoczeniem. Koronnym pytaniem jest też kwestia informowania o pogorszeniu stanu pacjenta niezależnie od pory dnia czy nocy. Wiele osób chce być przy śmierci, móc pożegnać się, pomodlić. Ale zdarzało nam się również usłyszeć wyrzuty od rodziny – właśnie z tego powodu, że wezwaliśmy ją do umierającego. Oczywiście rozumiemy, że ten moment rodzi wielki stres i może być obciążeniem. Dlatego tę ostatnią posługę, jaką jest modlitwa czy podanie gromnicy, zapewniamy sami. Jeśli moment śmierci się przedłuża, odmawiana jest Koronka do Miłosierdzia Bożego. Zaznaczę, że już przy przyjęciu pytamy, jakiego wyznania jest pacjent, by niczego nie zaniedbać, ale też nie narzucać.
Dla chorych zakład ma szansę być drugim domem?
Oczywiście – dlatego zdarza się, że ci, których wypisujemy, czasami się na nas obrażają… Nasi pacjenci związują się i z miejscem, i z ludźmi. W opiece długoterminowej w zakładzie tworzy się swoista rodzina, szczególnie dotyczy to sal wielołóżkowych. Pacjenci zżywają się ze sobą, wspierają w cierpieniu, bólu, troszczą o siebie, a nawet modlą się jeden za drugiego. Także za nas, pracowników.
My wychodzimy z założenia, że pacjenci muszą czuć się bezpiecznie. Dlatego tak ważna jest komunikacja. Próbujemy do nich docierać głosem i dotykiem. Oczywiście każda procedura opieki nad pacjentem jest indywidualna. Mamy tych procedur bardzo dużo, przy czym nie są one sztuką dla sztuki, tylko rzeczywiście mają służyć człowiekowi. Personel tworzą ludzie wykwalifikowani, o dużej wiedzy.
Procedury czy przepisy obowiązujące w każdej placówce leczniczej zostawiają miejsce na troszczenie się o sprawy duchowe pacjenta?
Tak jak mówiłam, zależy nam na tym, by czuł się on u nas bezpiecznie pod każdym względem. Wspieramy go więc również w sferze życia duchowego, religijnego, zapewniając udział w niedzielnej Mszy św. czy ułatwiając modlitwę. Przy obecnej liczbie pacjentów nie mamy już czasu na wspólne odmawianie koronki, ale na początku działania zakładu praktykowaliśmy je. Osoba cierpiąca na demencję może nie pamiętać słów modlitwy, a chce np. odmówić różaniec. Trzeba zrobić to razem z nią.
Bywa też odwrotnie. Pacjent po udarze dotknięty afazją traci zdolność mówienia. Wie, co chce powiedzieć, ale nie potrafi wydobyć głosu. Nasza pani Ala nauczona przez logopedę potrafi wypowiadać pojedyncze słowa, ale nie komunikuje się. Mówi za to koronkę. Inna z pań, kiedy chce coś powiedzieć, recytuje pacierz. Do sali, na której leży, zawiozłam dzisiaj jej znajomą. Widząc ją, uśmiechnęła się i zaczęła mówić… „Ojcze nasz”.
Mówi się, że umieranie ze świadomością nadchodzącej śmierci to łaska. Pacjenci chcą wiedzieć, że jest blisko?
Jestem przekonana, że tak. Nie lubią owijania w bawełnę, kluczenia, zapewniania, że będą żyli długo. Wolą prawdę. Przed śmiercią najczęściej zamykają się w sobie, cichną, w związku z czym nigdy do końca nie wiemy, co myślą. Jednak ich spokój dowodzi, że pogodzili się z odejściem. Staramy się zawsze być przy śmierci naszych pacjentów.
Zdarza się, że słowo „umieram” jest nadużywane. Każdy taki sygnał traktujemy jednak poważnie, nawet jeśli sprzęt diagnostyczny, do jakiego pacjent jest podłączony, jego parametry mówią, że nic się z nim nie dzieje. Pytam wówczas, co możemy dla niego zrobić albo po prostu uspokajam. Zwykle pacjent wtedy się wycofuje. Pamiętam jeden przypadek, kiedy pacjentka bardzo spokojnie poprosiła, żeby ją położyć, bo będzie umierała, i rzeczywiście tak się stało. Mieliśmy też do czynienia z innym, niezwykle trudnym obliczem odchodzenia – gdy towarzyszyła mu agresja pacjenta skierowana i na rodzinę, i na personel.
Można w takie sytuacji utracić wiarę w człowieka?
Tłumaczymy taki stan chorobą skutkującą niewydolnością mózgu i zmianami w psychice. Modliliśmy się wtedy za tego człowieka, prosząc Boga o pokorę wobec choroby.
Śmierć jest częścią życia – wobec tego tematu pochylamy się w listopadzie dość często. Spotyka się Pani z opiniami, że dla schorowanego człowieka jest wybawieniem, uwolnieniem?
Pracownicy takich ośrodków jak nasz słyszą dość często od pacjentów: „najlepiej by było, gdybym umarł”. Proszę mi wierzyć, słowa przeczą prawdzie. Wola życia pozostaje do końca wielka, na przekór chorobie dokonującej ogromnego spustoszenia w organizmie. Czasami sami zastanawiamy się, skąd mają tę siłę. Nie da się znaleźć odpowiedzi – podobnie jak na pytanie, dlaczego nie udaje się utrzymać przy życiu 20-latka, podczas gdy życie osoby ponad 90-letniej tli się długo. Tak po prostu ma być.
Próby dyskwalifikowania człowieka z racji wieku czy choroby są moim zdaniem niedopuszczalne. Tak jak dyskusje nad prawem do eutanazji. Tutaj chodzi przecież o życie ludzkie. Oczywiście rozumiem, że schorowana osoba traktuje śmierć jak wyzwolenie z cierpienia. Musimy jednak mieć pokorę wobec tego, co zsyła nam Bóg.
Trzeba również mieć dużo siły, by podtrzymywać życie, które i tak za chwilę zgaśnie…
Dla nas ta praca ma wielki sens. Choroba sprawia, że człowiek skazany na opiekę innych przytłoczony jest poczuciem zbędności. Z tego też względu proces adaptacji nowego pacjenta w zakładzie nie zawsze przebiega łatwo. Toaleta, zabiegi – to wszystko bywa dla chorego potwornie krępujące. Trzeba dużo delikatności, rozmów i czasu, żeby przywrócić mu wiarę w siebie. I pacjent zmienia się – okazuje się, że ta przykuta do łóżka osoba zaczyna opowiadać o sobie, uśmiechać się, jest jeszcze taka ciekawa życia… Dlatego wierzę, że o każdy dzień warto walczyć. To wielkie słowa, ale aby tutaj pracować, naprawdę trzeba kochać człowieka. Stąd nasza siła.
Lubi Pani swoją pracę?
Bardzo. Kieruję placówką medyczną, ale przez wiele lat byłam pielęgniarką. I czuję się nią dzisiaj. Boli mnie czasami, że społeczeństwo nie docenia tego zawodu. To pielęgniarka jest najbliżej chorego, a pomoc przedlekarska ma ogromne znaczenie dla zdrowia pacjenta. Profesjonalizm to – w moim odczuciu – poza procedurami także czas dla pacjenta.
Na początku swojej drogi zawodowej kilka lat pracowałam na oddziale dziecięcym, potem w izbie przyjęć – szpitalnym oddziale ratunkowym, a dzisiaj w placówce związanej z opieką długoterminową. Każde z tych miejsc w szczególny sposób zmusza do szacunku wobec życia. I sprawia, że nadzieja na jego podtrzymanie nigdy nie umiera.
Dziękuję za rozmowę.