Przypadek Teresy Strzelec


Problemy państwa Strzelców zaczęły się w kwietniu ubiegłego roku. Na Białoruś pojechali nowo zakupionym 15-letnim Jeepem Cherokee. Samochód, już po wschodniej stronie, uległ awarii, więc zostawili go u znajomego mechanika i wrócili do Polski. Syn mechanika chciał wypróbować auto po naprawie. Niestety w czasie przejażdżki zatrzymała go białoruska milicja. Strażników zainteresował brak dokumentów i polskie tablice rejestracyjne. Auto przekazano celnikom, którzy kazali odholować je na parking, a następnie sprzedali.

I śmiech, i płacz

– Zostawiliśmy samochód na Białorusi, bo tamtejsze prawo nie zakazuje takiego działania – mówi Jarosław Strzelec, wyjaśniając, że auto można odprowadzić do warsztatu, wrócić do domu po części albo czekać przez cały czas naprawy w Polsce pod warunkiem, że właściciel posiada ważny tzw. „wremiennyj wwoz”, czyli dokument wystawiany na samochód, a ważny przez trzy miesiące. – Nasz dokument był aktualny. Dlatego kiedy dowiedziałem się o sprzedaży mojego auta, opadły mi ręce. To było jednocześnie śmieszne i tragiczne. Nie wiedziałem, co mam o tym myśleć. Zadawałem sobie pytania, jak to było możliwe, kto je sprzedał, na jakiej podstawie, komu i dlaczego. Proszę powiedzieć, jak można w świetle prawa sprzedać cudzy samochód, nie mając nawet dokumentów? Jak można potem oskarżać i naliczać koszmarne cła i opłaty? – pyta J. Strzelec.

Państwo Strzelcowie zwrócili się do białoruskiego adwokata, by udzielił im jakiejś porady. Ten napisał zażalenie do sądu. Po kilku miesiącach białoruski wymiar sprawiedliwości kazał celnikom zwrócić pieniądze uzyskane ze sprzedaży samochodu. Strzelcowie zgodzili się na takie rozwiązanie. Jednak kiedy wracali do Polski, na granicy okazało się, że naliczono im jeszcze cło i podatki związane ze sprzedażą jeepa. Na ustosunkowanie się do żądań mieli dziesięć dni roboczych. Panią Teresę zatrzymano 5 marca, gdy wracała z mężem po konsultacji u białoruskiego prawnika. Bezprawnie, bo nastąpiło to ósmego dnia roboczego.

Jak przestępca

T. Strzelec przymusowo spędziła na Białorusi 37 dni. Mieszkała w wynajętym pokoju. – W tym czasie pisałam wiele pism do adwokata i konsula. Prosiłam o możliwość opuszczenia kraju. Znikąd nie mogłam doczekać się odpowiedzi. Ciągle powtarzano mi, że mam czekać – wspomina. Nikt nie spodziewał się, że wyjaśnienie tej sprawy potrwa tak długo.

– Moim zdaniem zawinili tu tylko i wyłącznie białoruscy celnicy, którzy robią, co chcą. Osobiście jestem wdzięczny placówce konsularnej w Brześciu, która zaopiekowała się moją żoną. Pan konsul Sławomir Łuczak bardzo zaangażował się w naszą sprawę. Teraz, po zakończeniu całego zamieszania, wiele osób przypisuje sobie zasługę w uwolnieniu żony. Tymczasem dopiero po podjęciu przez nią głodówki wezwano białoruskiego ambasadora… Takie działania powinny być podjęte już pierwszego dnia po zatrzymaniu. Okazało się, że nikt nie przejrzał dokumentów, a konsulat brzeski przedstawiał żonę jako przestępcę. Wszystkie zarzuty kierowane w jej stronę są bezpodstawne. Jeśli ktoś sądzi inaczej, chętnie wszystko wyjaśnię – twierdzi J. Strzelec.

Gdyby nie głodówka…

Pan Jarosław zbija argumenty powtarzane przez polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. – Polscy dyplomaci tłumaczą się tym, że zostali zbyt późno poinformowani o całym problemie, ale dla nas kłopoty zaczęły się dopiero wtedy, gdy zatrzymano żonę. Sprawa samochodu nie była wielkim problemem. Mieliśmy oczywiście proces cywilny, ale to chyba nie jest sprawa dla konsula. Mógłby wtedy co najwyżej polecić prawnika, gotowego reprezentować nas. Powodem do niepokoju jest natomiast bezprawne zatrzymanie polskiego obywatela. Dopiero wtedy zwróciliśmy się do konsula. Postawa dyplomatów jest trochę dziwna. To wykręcanie się od odpowiedzialności – mówi pan Jarosław. Dodaje, że głodówka żony, którą prowadziła przez kilka dni w siedzibie konsulatu w Brześciu, była na rękę stronie białoruskiej, ponieważ tamtejsze władze nigdy nie przyznają się do winy. Kiedy pani Teresa zaczęła głodowy protest, zadecydowano o przywróceniu wizy i pozwolono wrócić do Polski. Białorusini zaznaczyli przy tym, że „kierowali się względami humanitarnymi”.

– Nie wiadomo, ile trwałby przymusowy pobyt żony na Białorusi, gdyby nie głodówka – podkreśla mąż pani Teresy.

Nie wróci na Białoruś

Proces sądowy o zapłatę cła i podatków ciągle trwa. Państwo Strzelcowie mają zapłacić ok. 80 tys. zł. – Wszystko załatwiamy przez pełnomocników. Liczymy też na pomoc polskiego MSZ, które dysponuje odpowiednie środkami dyplomatycznymi. Na pewno nie zapłacę tego cła i podatku. Pojawiła się także szansa na uzyskanie ekwiwalentu za utracony samochód – mówi pan Jarosław. – Najważniejsze jednak, że jesteśmy bezpieczni na terytorium Polski. I że możemy być znowu razem – podsumowuje.

Pani Teresa zapewnia, że nigdy nie wróci na Białoruś.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *