Problem w tym, że nie ma jej komu napisać. W szkołach i na uczelniach nie ma czasu, by ją porządnie wyłożyć. A jeżeli już ktoś odważny próbuje się podjąć zadania, ściąga na siebie furię i masę oskarżeń o mściwość, budzenie demonów i faszyzm. Tylko niewielu jest w stanie to dźwignąć. I tak trwamy w zawieszeniu pomiędzy epokami, miotający się w labiryncie półprawd, przekłamań i manipulacji.
Na zewnątrz czerwona, w środku biała…
Tak naprawdę komunizmu nigdy w Polsce nie było. Była jakaś jego hybryda, namiastka. Poza dość nieliczną grupą ideowców ogół traktował książeczki partyjne jak trampolinę do kariery, zabezpieczenie świętego spokoju, sposób na „urządzenie się” itp. Ktoś bacznie obserwujący Polaków z boku powiedział, że są jak rzodkiewka: na zewnątrz czerwoni, w środku biali. Dużo w tym było racji. System też był zagadkowy: niby nic nie było, ale ulicami jeździły samochody, budowało się domy, ludzie w miarę normalnie żyli. Wchodzenie na kolejne szczeble kariery wykluczało przynależność do Kościoła, ale dzieci chrzciło się nocami, śluby brało przy zamkniętych drzwiach świątyni. Wydawało się dwa razy tyle, co się zarabiało. Się żyło.
A że trzeba było przy okazji wyjazdu za granicę „wyspowiadać się” panu oficerowi na ubecji? Podkablować sąsiada, podpisać lojalkę, przełknąć upokarzającą mowę nt. szkodliwości religii i zbrodniczej działalności watykańskich szpiegów? To były koszty nieświętego świętego spokoju. Powszechnie akceptowalne. Lud wiedział swoje, partia też – i wszystko jakoś się domykało. To wtedy właśnie nauczyliśmy się, jako naród, dwulicowości, zakłamania i kombinatorstwa. Wsiąkły one w mentalność całych pokoleń na dziesięciolecia – i choć może już nie ma obecnie architektów owego toksycznego porządku – do dziś mają znaczący wpływ na rzeczywistość.
Jaka niewola?
Oczywiście ogół Polaków nie „bywał” na komisariatach, nie miał do czynienia ze smutnymi panami jeżdżącymi czarnymi wołgami. Ogół Polaków cieszył się, gdy udało się kupić kawałek schabu, papier toaletowy czy cytrusy na święta, załatwić przydział na cement, talon na malucha. Sam pamiętam radość z dobrze spełnionego obowiązku, gdy po czterech, sześciu godzinach stania w kolejce w mięsnym w Warszawie (jako mały knypek, oczywiście razem z mamą – wszak przydziały były „na łebka”), udało się kupić krakowską czy zwyczajną. Albo gdy z dumą założyłem na nogi nowe relaksy! Ale był szpan przed kolegami!
Ogół Polaków chodził do kościoła. – Jakie prześladowania? – dziwą się, gdy ktoś próbuje im dziś opowiadać o inwigilacji księży, morderstwach, wsadzaniu do więzień prymasa czy biskupów. Owszem, różni „harcownicy” coś tam próbowali tłumaczyć: że Sowieci traktują nas jak kolonię, że jest niewola, że ludzie giną bez wieści, że cały system to jedno wielkie zakłamanie, oparte na wzajemnym pilnowaniu siebie, donosicielstwie, sprzedajności i kombinatorstwie. Niektórzy – ci odważniejsi – słuchali w tajemnicy trzeszczących audycji Radia Wolna Europa i Głosu Ameryki, ale to były tak różne światy, tak nieprawdopodobne wieści, że wielu nie dowierzało. Tu, w Polsce, było inaczej. Żeby przeżyć, trzeba się był przystosować. Więc skwapliwie to robili.
Niewolnicy byli syci, a władza dbała, aby też nie zabrakło igrzysk…
Ów stan z porażającą szczerością zdiagnozował Tadeusz Konwicki w „Kompleksie Polski” (1977 r.). „Dziś niewola stała się niewidzialna – pisał. Dawniej zniewolonym przysługiwało prawo krzyku. Dziś niewolnikom zapewnia się prawo milczenia, niemoty. Krzyk przynosił ulgę, krzepił zdrowie, jak noworodkowi, hartował na przyszłość. Milczenie, niemota degenerują duszę, zabijają. Dawniej zniewolony, kiedy odzyskiwał wolność, mógł bez przeszkód włączyć się do wielkiej rodziny narodów wolnych. Dziś, przypadkiem uwolniony, nie będzie już zdatny do życia. Sam zginie od jadów, które zgromadził w sobie podczas czarnej nocy ubezwłasnowolnienia”.
Czyż dzisiejsze spory, obelgi, poziom skłócenia Polaków nie są dowodem, że stało się tak, jak pisał Konwicki? Ale wtedy jeszcze mało kto tak o tym myślał…
Pozostały wspomnienia…
To jest niesamowite, jak ludzie potrafili się cieszyć! Z wszystkiego. Z kupienia najprostszej rzeczy: zdobycia meblościanki czy kolorowego telewizora, paczki prawdziwej kawy „ekstra selekt”(rety, jak ona smakowała!), sznurka do snopowiązałki. Z wczasów pod gruszą, wyjazdu na kolonie do Juraty. Darmowych biletów kolejowych, przydziałów na węgiel i tego, że wszystko można było sprzedać: świniaki w punkcie skupu, zboże w geesie, jajka w sklepie – nikt nie marudził z ceną, wszystko schodziło na pniu, a litr mleka kosztował tyle, co litr oleju napędowego. Szynka wtedy inaczej smakowała, korki od butelek z lemoniadą strzelały, a świąteczny stół różnił się od tego „codziennego”. Jeśli czegoś brakowało – a gotówki był wystarczający zapas – można było dokupić to i owo w Peweksie albo u spekulantów (milicja ich co prawda ścigała, od czasu do czasu organizowano różne „pokazówki”, ale bazar Różyckiego w stolicy przez dziesięciolecia nieprzerwanie przeżywał czas świetności). Itd. Generalnie: było mnóstwo pozytywnych emocji!
Ośmielę się postawić tezę, że to one właśnie wdrukowały się w pamięć części – nazwijmy ją: dojrzalszą – społeczeństwa. Przykryły prawdę o minionej epoce. Myślę, że nostalgia za „komunizmem” tu ma jedno ze swoich źródeł. Żyjąc w świecie, gdzie wszystko można kupić „od ręki”, ale nie ma za co, gdzie wartość człowieka mierzy się miarą jego wypchanego gotówką (bądź nie) portfela. I jeszcze ta wolność… Z tego powodu powstaje mnóstwo negatywnych emocji, frustracji. Przybierają one często postać dramatu: gdy głodowa renta bądź emerytura nie wystarcza na czynsz, leki czy zaspokojenie podstawowych potrzeb egzystencji. Nie brakuje oskarżeń, że to wszystko przez „solidaruchy”, że po co było psuć, skoro było dobrze. Nie ma szans na przebicie się prawdy, iż to właśnie gospodarczy i ekonomiczny infantylizm rządzących, potem gierkowska mitomania, podszyta kolosalnymi kredytami i nadmuchaną koniunkturą, wreszcie doprowadzenie polskiej gospodarki do ruiny, uwłaszczenie się czerwonych cwaniaczków na narodowym majątku sprawiły, że właśnie dlatego te ich emerytury i renty dziś na nic nie wystarczają…
Ale to już wymaga myślenia, a różnie z tym jest.
…i poczucie potęgi, której nigdy nie było
Życie wielu ludzi coś znaczyło, ich pozycja społeczna była solidna, a pewność, że nigdy się to nie zmieni – niewzruszona jak skała. Nie było ich mało. Przez dziesięciolecia setki tysięcy z nich pełniło ważne funkcje publiczne, pracowało w milicji, ZOMO, w SB. Było suto opłacanymi tajnymi współpracownikami bezpieki. Mieli świadomość swojego realnego wpływu na rzeczywistość, wkodowaną wyższość nad „hołotą” (jak to malowniczo, z maksymalną dozą pogardy wyartykułował jeden z uczestników pogrzebu generała). I nagle wszystko się skończyło! Czyż to nie wystarczający powód, aby serdecznie znienawidzić tych, którzy wszystko „popsuli” albo co gorsza – chcą dziś wyjawiać skwapliwie chroniony wstyd, zapisany w teczkach w IPN?
Czas na pointę. Kiedyś rozmawiałem ze znajomym (który przeżył więcej wiosen niż ja) na temat: dlaczego tęsknimy za komuną?
– A to nie wiesz? – zapytał. – To oczywiste: byliśmy wtedy dużo młodsi!
Rzeczywiście! Ale to zbyt prosta odpowiedź. Czas odkrywania przeszłości i nazywania prawdy po imieniu chyba jeszcze przed nami.