Niezwykłe świadectwo


To książka niezwykła. Porównywalna z działami wielkich mistyków, mających utrwaloną pozycję w tradycji Kościoła – choć tak bardzo inna. Pośród wielu recenzji, jakie powstały wokół opublikowanego we wrześniu ubiegłego roku w USA, a kilkanaście dni temu wydanego w Polsce, zbioru nieznanych szerzej wcześniej listów błogosławionej z Kalkuty pod wspólnym tytułem „Pójdź, bądź moim światłem” dominuje zdziwienie i niedowierzanie. Oto ta drobna postać, która stała się rozpoznawalna na całym świecie dzięki swojemu dziełu – Siostrom Misjonarkom Miłości – uśmiechowi i miłości, jaką wszystkim, szczególnie najbardziej pogardzonym i najuboższym z ubogich ofiarowała, apostołka życia, sama przez blisko 50 lat niosła w sobie tak nieogarnioną ciemność i wielkie cierpienie, których doświadczała od Tego, którego umiłowała bez miary! Jak to możliwe? Ocena tylko z punktu widzenie ludzkiego – z perspektywy bilansu zysku i strat, jest jednoznaczna: to bez sensu. Trwanie w takim stanie można by porównać tylko do szaleństwa albo choroby psychicznej! Były i takie komentarze do książki, uzupełniane epitetami w rodzaju: szarlatanka, uzurpatorka. To oczywiście nieprawda. Lektura już pierwszych stronic zbioru listów ukazuje relację, która jest zrozumiała tylko z perspektywy bardzo osobistej, wręcz mistycznej więzi, jaka łączyła Matkę Teresę z Jezusem. Obrazem tego jest bardzo intymny dialog, w którym Chrystus zwracał się do niej: „Moja mała Oblubienico”, „Moja własna maleńka”, zaś ona swego Rozmówcę określała: „mój własny Jezu…”.

Momentem przełomowym tej niezwykłej relacji były rekolekcje w Dardżylingu, które, jeszcze jako loretanka, przeżyła w roku 1946. 10 września Teresa zaczęła – jak sama to później nazwała – otrzymywać „wewnętrzne słowa”. Trwało to do połowy następnego roku. Po półwieczu, jakie minęło od tego czasu, nie ma już dziś wątpliwości, że mamy do czynienia ze świętą, która rzeczywiście prowadziła z Jezusem – tak jak np. św. S. Faustyna – bardzo intymny, mistyczny dialog. Od początku nie miała wątpliwości, z Kim rozmawia, choć w swoim listach na ogół przesłania te (na znak pokory?) nazywa „Głosem”. Wtedy to właśnie Jezus ukazał jej swoje serce: swój ból, swoją miłość, współczucie, pragnienie przygarnięcia tych, którzy cierpią najbardziej. Wizja znalazła głęboki oddźwięk w jej duszy – wiele lat wcześniej pisząc do swoich bliskich w ojczyźnie, dała wyraz pragnieniu, aby wnosić radość w życie tych, do których została posłana. Modliła się: „Daj mi siłę, żebym zawsze była światłem w ich życiu i w ten sposób prowadziła ich do Ciebie”. Jezus wysłuchał jej. Podczas jednej z rozmów w 1946 r. padły słowa, które głęboko zapadły w pamięć zakonnicy, a które też po latach stały się tytułem omawianego zbioru listów. Chrystus powiedział: „Przyjdź, przyjdź – zanieś Mnie do nor tych biedaków. – Pójdź, bądź moim światłem”. Kiedy już powstało Zgromadzenie Sióstr Misjonarek Miłości, Matka Teresa nakazała, aby w każdej z kaplic, rozsianych dziś po całym świecie, obok krzyża umieścić wołanie Ukrzyżowanego: „Pragnę!”.

Czy mi odmówisz?

„Długo się modliłam – tak bardzo prosiłam naszą Matkę Maryję, żeby poprosiła Jezusa, by zabrał to wszystko ode mnie. Im więcej się modliłam, tym wyraźniejszy stawał się ten głos w moim sercu i dlatego modliłam się, by zrobił ze mną, cokolwiek zechce. On pytał i pytał. Mówił: „Potrzebuję indyjskich sióstr, które by były moim ogniem miłości wśród biednych , chorych, umierających. Przyprowadź te dusze do mnie (…) teraz chcę działać. Pozwól mi to zrobić – moja mała Oblubienico. Nie bój się – będę zawsze z tobą. Będziesz cierpiała i cierpisz teraz, ale skoro jesteś moją małą Oblubienicą – Oblubienicą Ukrzyżowanego Jezusa – będziesz musiała nieść tę udrękę w sercu. Pozwól Mi działać. Nie odmawiaj mi. Zaufaj mi z miłością – zaufaj Mi z miłością” Słowa Jezusa, przekazane w liście do abp. Ferdinanda Petiera 13 stycznia 1947 r. stały się punktem zwrotnym w życiu s. Teresy. Odpowiedziała na nie ufnie i prosto: – „Tak, uczyń ze mną, co chcesz Jezu. Pragnę oddać wszystko dla dusz!”. Dokonało się „fiat” – została wypowiedziana pokorna zgoda woli. Kobieta, która wkrótce habit zamieniła na białe, indyjskie sari, nie przypuszczała jednak, jak wielkie to będzie cierpienie…

Ciemność

„Ojcze, od roku 49 albo 50 to straszliwe poczucie pustki – ta niewypowiedziana ciemność – ta nieustanna tęsknota za Bogiem, która przyprawia mnie o ten ból w głębi serca. Ciemność jest taka, że naprawdę nic nie widzę – ani umysłem, ani rozumem. Miejsce Boga w mojej duszy jest puste. Nie ma we mnie Boga. Kiedy ból tęsknoty jest tak wielki – po prostu tęsknię i tęsknię za Bogiem – i wtedy jest tak, że czuję: On mnie nie chce, nie ma Go tu (…). Czasem słyszę po prostu, jak może serce krzyczy: Mój Boże! i nic więcej się nie dzieje. To tortury i cierpienie, których nie potrafię wytłumaczyć” (z listu do o. J. Neunera, z roku 1961). Teologowie bez trudu rozpoznają tu opisaną przez św. Jana od Krzyża tzw. ciemną noc wiary – z tą różnicą, że według niego jest ona elementem przejściowym, etapem duchowego oczyszczenia, zaś u Matki Teresy owa noc trawa prawie pół wieku, z jedną, niespełna miesięczną przerwą…

Początkowo doświadczenie ciemności Matkę Teresę zaskoczyło. Miała w pamięci wielką bliskość z Bogiem! I nagle jakby zgasło światło… Tym większa była to udręka. Była oszołomiona i wystraszona. Najpierw przypisywała tę nieobecność swojej niedoskonałości i grzeszności. Z czasem jednak dopiero zaczęła rozumieć, że doświadczenie to jest istotnym elementem wcielania w życie jej misji: był to udział w męce Chrystusa na krzyżu, ze szczególnym akcentem na pragnienie Jezusa, by wszystkich ludzi przyciągnąć do siebie, wszystkich otulić zbawczą miłością. Uznała, że jej wewnętrzna agonia jest odciskiem, jaki w jej duszy zostawiła męka Chrystusa. Dlatego tak bardzo chciała wejść w fizyczne i duchowe cierpienie najuboższych z ubogich, niechcianych, niekochanych, odtrąconych – w ich umieraniu przeżywała Kalwarię Jezusa.

Listy bł. Matki Teresy pokazują ogrom duchowej walki, jaką nieustannie toczyła. „Gdyby tylko Wasza Eminencja wiedział, co się dzieje w moim sercu” – pisała w 1958 r. – „Czasami ból jest tak wielki, że czuję, jakby wszystko miało się porozrywać. Uśmiech jest wielkim płaszczem, który zakrywa wiele cierpień. Proszę o modlitwę”. Kiedyś zobaczyła siostrę idącą do apostolatu ze smutną miną. Poprosiła ją do pokoju i zapytała: „Co powiedział Jezus: mamy nieść Krzyż przed Nim, czy za Nim?”

„Za nim” – odpowiedziała.

„Dlaczego więc próbujesz iść przed Nim?”

Siostra wyszła z pokoju uśmiechnięta. Zrozumiała…

Święta z Kalkuty ciągle podkreślała jedno: trzeba iść za Nim. Ufać. Kochać. Nigdy nie zawieść. To przekonanie przekazywała do końca swoim siostrom. W 1996 r. jedna ze współsióstr Matki Teresy była świadkiem takiej oto sceny: „Ujrzałam Matkę samą przed obrazem Najświętszego Oblicza, jak mówiła: – Jezu, nigdy Ci niczego nie odmawiam. Pomyślała, że z kimś rozmawia. Weszłam tam jeszcze raz. I znowu usłyszałam to samo: – Jezu, nigdy Ci niczego nie odmówiłam”. Do końca pozostała wierna danej obietnicy.

5 września 1997 r. stan Matki Teresy bardzo się pogorszył. Miała coraz większe trudności z oddychaniem. Bardzo bolały ją plecy. Lekarz był bezradny. Nieoczekiwanie zabrakło prądu i cały dom, wraz z ogromną Kalkutą, pogrążył się z ciemności. Mimo że siostry miały 2 niezależne źródła zasilania, oba zawiodły – nigdy się to wcześniej nie zdarzyło! W tych ciemnościach (przypadek, znak?) „mała Oblubienica Jezusa” odeszła. Była godzina 21.30. Kiedy tuż przed śmiercią ktoś błagał ją: „Nie opuszczaj nas, Matko. Nie umiemy żyć bez ciebie”, ona odpowiedziała: „Nie martwice się. Matka może dla was dużo więcej uczynić, kiedy będzie w niebie”.


Matka Teresa. „Pójdź, bądź moim światłem”. Prywatne pisma „Świętej z Kalkuty”. Opracowanie i komentarz Brian Koledejchuk MC, tłum. M. Romanek, Znak, Kraków 2008


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *