Skłonni jesteśmy potępiać „niewiernego” apostoła, jak go zwykła określać tradycja, za jego sceptycyzm. Słowa „Jeżeli na rękach jego nie zobaczę śladu gwoździ i nie włożę palca mego w miejsce gwoździ, i nie włożę ręki mojej do boku Jego, nie uwierzę” w powszechnym mniemaniu uchodzą za obrazoburcze, burzące sielankowość „wieczoru pierwszego dnia tygodnia”.
Na dnie bólu
W swoim życiu spotkałem bardzo wielu ludzi: głęboko wierzących – wypełnionych po brzegi wiarą pokorną, ufną i prostą i wątpiących. Spotykałem takich, których postawę można nazwać ateizmem bólu („nie mogę uwierzyć, chociażbym chciał, z powodu cierpienia w świecie”), ateizmem protestu i zmagań z Bogiem (ich patronem jest biblijny Hiob). Spotykałem też fanatyków, którzy nie dopuszczali do siebie ani na milimetr myśli, że mogliby się w czymkolwiek mylić – każdą próbę dysputy traktowali jako śmiertelną obrazę.
Nie ma ludzi, którzy byliby obojętni wobec pytań o sens wszystkiego, kres życia – wielu nie potrafi, bądź nie chce się do tego przyznać, ale w głębi duszy wszyscy szukają. Tym intensywniej, im bardziej zaprzeczają, że tak nie jest. Postawa chrześcijan, pełna triumfalizmu, wabiąca „świętym” spokojem i obietnicą uzdrowienia w zamian za posłuszeństwem wezwaniu: „Przynosimy wam Prawdę, którą dysponujemy, zdajcie się na nas, a zostaniecie zbawieni!” nie przekonuje ich. Może się to dokonać tylko mocą ran Chrystusowych, które odnajdą również w sobie. W nich dystans, jaki dotąd istniał pomiędzy Bogiem i człowiekiem, zniwelował się całkowicie. Mogła tego dokonać tylko miłość. W jej imię Jezus pozwolił ogołocić się ze wszystkiego, co posiadał i kim był. Ona zasypała przepaść.
Oto człowiek – oto Bóg!
„Wydarzenie paschalne, tak jak opowiada o nim ewangelia św. Jana, rozpięte jest pomiędzy dwoma stwierdzeniami: zawołaniem Piłata: „Oto człowiek!” i okrzykiem Tomasza; „Oto Bóg!” – pisze ks. Tomasz Halik w swojej najnowszej książce „Dotknij ran”. – Oba te stwierdzenia dotyczą Jezusa, oba zostały wypowiedziane w chwili spojrzenia na Jego rany – jeden mówi o człowieczeństwie, drugi o bóstwie. Można byłoby powiedzieć, że te dwa zdania są dwiema odmiennymi interpretacjami Jezusowych ran. Jego rany, być może bardziej niż cokolwiek innego, odsłaniają łączność tego co ludzkie z tym, co boskie, uosabianą przez Jezusa z Nazaretu. Jednak to, co rozciąga się pomiędzy nimi, stanowi tajemnicę paschalną: śmierć i zmartwychwstanie”.
Wstrząsającą są wspomnienia jednego z więźniów obozu koncentracyjnego w Auschwitz. Jako karę za ucieczkę więźnia powieszono na szubienicy małego chłopca. Jego ciało było lekkie – bardzo długi męczył się, zanim skonał w straszliwych konwulsjach. Współwięźniowie to obserwowali ze zgrozą. W pewnym momencie któryś z nich cicho zapytał: – Gdzie jest teraz Bóg?… – Właśnie kona – odpowiedział inny…
Dlatego Jezus stał się jednym z nas. Aby być bitym, mordowanym, poniewieranym – by dźwigać nasze ciężary i krzyże. Stanąć tam, gdzie nikt z ludzi dobrowolnie zejść by się nie odważył: poza granice lęku, w otchłań beznadziejności. Ogarnąć je wszystkie, wypełniać życiem. „Świat ma sens tylko dlatego, że kiedyś chodził po nim Jezus” – pisał Dietrich Bonhoeffer, niemiecki ksiądz ewangelicki (zginął w1945 r. w obozie koncentracyjnym Flossenbürg w Bawarii). Chrystus nie pozostawił nas sierotami. Wskazał zupełnie inną, nieznaną dotąd perspektywę życia. Taka jest właśnie najistotniejsza treść nowiny o zmartwychwstaniu.
Drugie nawrócenie
Świętując zmartwychwstanie Chrystusa niekiedy zachowujemy się tak, jakby poranek wielkanocny unieważniał krzyż. Być może Tomasz bał się tego. Zbyt realne było to, co widział, by teraz szybko zapomnieć. Nie był materialistą, niezdolnym do otwarcia się na tajemnicę, której nie mógł dosięgnąć. Wieść o zmartwychwstaniu mogła mu się jawić jako zbyt łatwy happy end wydarzenia paschalnego. Być może czuł opór przed przyłączeniem się do radości pozostałych apostołów i chciał czegoś więcej: sprawdzić, czy zmartwychwstanie nie ogołaca krzyża. Dotknięcie ran Chrystusowych – namacalny dowód cierpienia – sprawiło, że odkrył na nowo Boga żywego! Dokonało się drugie nawrócenie. Jego wiara została rozpięta pomiędzy krzyżem i zmartwychwstaniem. Odkrył obok siebie i w sobie nie apatycznego Boga stoików czy wytworu mocarstwowych aspiracji człowieka, uczynionego na ludzki obraz i podobieństwo, ale Boga zranionego. Nie Boga Prawa czy tradycji, patrona świątecznego przyzwyczajenia, ale Boga współczującego – sympatycznego (gr. sympatheia, łac. sympathia – współczucie), współcierpiącego, współżarliwego. Takiego, który zamiast przemocą odpowiedzieć na przemoc, pomnażając ją przez to w nieskończoność, wolał stać się ofiarą – po to, by wymazać kainowe piętna, zdemaskować prawdę o złu, stanąć na drodze rozpędzonej machinie zemsty, domagającej się coraz to nowych ofiar. (por. bp. Zbigniew Kiernikowski, katecheza III „Chrzest w życiu i misji kościoła. Dalsze konsekwencje grzechu – wymiar społeczny”). Czy nie jest tak, że rozumiemy głos Chrystusa w takiej mierze, w jakiej bierzemy na swoje ramiona krzyż i w jakiej jesteśmy gotowi nieść brzemiona innych, a rany tego świata – jego rany – stają się dla nas wyzwaniem?
U stóp Tajemnicy
Tomaszowe wątpliwości w żaden sposób nie deprecjonują wydarzenia zmartwychwstania. Wręcz przeciwnie: zadają kłam twierdzeniu tych, którzy chcieliby w nim dostrzegać tylko mitologię, sprowadzić go do roli jednego z wielu medykamentów w terapii bólu istnienia. To nie mit o Zwycięzcy, ale najgłębsza prawda o ludzkim życiu. Często jej nie potrafimy, albo nie chcemy dostrzegać. Niełatwo zdjąć z oczu bielmo wielkanocnego blichtru. Łatwiej pozostać na poziomie pustej tradycji, sentymentu niż zejść na dno Jezusowej Paschy. Cierpimy niewolę, ale boimy się powierzyć Mu, by poprowadził nas ku wolności. Nie umiejąc mówić o śmierci, nie potrafimy poradzić sobie z prawdą o Życiu. Dlatego wielu z nas w Wielkanoc będzie smutnych. Będziemy uśmiechać się do siebie, odgrywać przed sobą kiepski spektakl pt. „Jestem szczęśliwym człowiekiem, niczego mi nie brakuje”, a kiedy już zostaniemy sami, zapłaczemy– jak Piotr-zdrajca na dziedzińcu pretorium – powierzając poduszce nienazwany ból…
Historia św. Tomasza może nauczyć nas czegoś niezwykle ważnego: że czasem trzeba się zdobyć na odwagę i zbuntować. Przede wszystkim przeciwko temu, co zamyka nas w ciasnym gorsecie pewności, nabożnych fantazji, przekonaniu o własnej doskonałości, przeciwko religii, która (niedorzeczni i bluźnierczo) chce się wspiąć ku Bogu po drabinie własnych konstrukcji teologicznych. Chciałaby poprowadzić ku wierze, ale bez konieczności kruszenia skamieliny w sercu, przyzwyczajenia do grzechu, zamiany rytuałów i zwyczajów na spotkanie z żywym i prawdziwym Bogiem. To nic, że ceną tego będzie załamanie się dotychczasowej pewności. Ona często jest zgubna dla człowieka. Tłumi czujność. Robi w sercu miejsce dla pychy. A to jest przecież matka wszystkich porażek. „Być wierzącym nie znaczy odrzucić na zawsze brzemię palący pytań. Czasami znaczy to wziąć na siebie krzyż wątpliwości i idąc z nim, wiernie naśladować Chrystusa – pisze ks. Tomasz Halik. – Siła wiary nie polega na „niezachwianym przekonaniu”, ale na tym, że potrafimy udźwignąć również wahania, niejasności, znosić ciężar tajemnicy – a przy tym zachować wierność i nadzieję”.
Skamieniała muszla
Można zatrzymać kształt życia, ale nie samo życie. Można ten kształt utrwalić, zachwycić się nim w muzeum, ulotne cienie przeszłości spotkać w starym pożółkłym albumie rodzinnym – ale to zawsze tylko jakaś namiastka. Życie jest czymś nieskończenie bardziej skomplikowanym, ulotnym i tak naprawdę nie można go do końca uchwycić.
Może ludzie przekonają się kiedyś o tym, kiedy postęp technologiczny będzie tak wielki, że można będzie stworzyć zupełnie samodzielny byt – sztuczną inteligencję. Czy wtedy powstanie życie?. Chyba nie, bo życie to przede wszystkim pierwiastek nieśmiertelności w nim, a więc dusza nieśmiertelna.
W ołtarzu kościoła, w którym niemalże codziennie sprawuje Mszę Św. w jednej z płytek posadzki można dostrzec piękną skamieniałą muszlę. Widać wyraźnie jej spiralne kształty. Ile ma lat – tego nikt nie wie, nie o to zresztą chodzi. Kamień znajduje się pomiędzy ołtarzem a tabernakulum. Stanowi niejako dopełnienie całości scenerii. Jest przestrogą: ukazuje, czym jest życie tylko w wymiarze natury? Został ślad – i tylko ślad. A tu życie dopełnia się nieśmiertelnością, o kilka kroków, w sąsiedztwie mieszka Ten, który jest Wieczny i Nieśmiertelny – a dalej, w przestrzeni kościoła – ci, którzy do tej wieczności, nieśmiertelności są wezwani, powołani. Na ołtarzu dokonuje się Misterium Śmierci i Życia. Alternatywa? Dramat wyboru? Nie – nie ma go. Byłby wtedy, gdyby do dyspozycji było kilka różnych, w miarę równorzędnych propozycji. Dramat jest zawarty w tym, że człowiek niekiedy tak żyje, jakby zamiast jego przeznaczeniem było skamienienie. Może wtedy lepiej byłoby na swojej ścinane powiesić jakąś skamielinę i ją uczynić przedmiotem kultu? Wynaleźć takie urządzenia, które człowieka po śmierci będą zamieniały w kamień. Nie o to przecież chodzi.
Jesteśmy powołani do życia! Ono w pełni objawiło się w zmartwychwstaniu Chrystusa. Dlatego po największych, najpiękniejszych kamiennych budowlach starożytności sprzed dwudziestu wieków pozostały tylko ruiny. A prawda o Nim rozeszła się na cały świat. Ciągle daje nadzieję. Prowadzi. To jest sedno tajemnicy Życia.