Nie mogę się też oprzeć wielkiemu zadziwieniu, że kanały telewizyjne dysponują tak ogromnym zasobem pięknych zdjęć i prezydenckiej pary, i samego prezydenta. Do chwili tragicznego wypadku można było bowiem pozostawać w przekonaniu, że zarówno prezydent, jak i jego żona to para oderwanych od rzeczywistości ponuraków, nieudaczników, ludzi z innej epoki. Natrętnie wypominane Bogu ducha winne, skądinąd nawet sympatyczne, zachowania czy gesty urastały do rangi co najmniej złamania protokołu dyplomatycznego albo znacznie gorszej zarazy. Gdyby polegać na opinii lansowanej przez tzw. opiniotwórcze media, można by ulec złudzeniu, że prezydent Kaczyński to największe zło, jakie Polsce mogło się przydarzyć. W imię tego można już było, zaiste, być usprawiedliwionym wobec nawoływania do narodowego nieposłuszeństwa, można było też starać się „dorżnąć tę watahę, by odzyskać Polskę”, czy straszyć: „wyginiecie jak dinozaury”. Do dobrego (nie tylko politycznego) tonu należało wyśmiewanie głowy państwa. Jeśli chciało się przynależeć do elity(?), trzeba było walczyć z przedstawianym jak nazizm kaczyzmem i deprecjonować każde posunięcie prezydenta. Można było np. pośmiać się z jego biegania po górach Kaukazu, rozpowiadać anegdotki o ślepym snajperze czy filozoficznie konstatować, że jaki prezydent, taki zamach. Gdyby zabrakło pomysłów, pozostawało w rezerwie pytanie o stan zdrowia, problemy alkoholowe czy po prostu stwierdzenie, że prezydent jest chamem.
Merytorycznej dyskusji nie chciał podejmować nikt. Najważniejsze były kalumnie, wyszydzanie i oszczerstwa. Dziś padają nawoływania do bycia razem, deklaracje przebaczenia. Pięknie. O modlitwie mówią nawet ci, którzy od zawsze deklarowali się jako ateiści. Krokodyle łzy leją nie krytycy, ale krytykanci Lecha Kaczyńskiego. Doprawdy, trudno mi uwierzyć w szczerość tych intencji i w to nawrócenie. Ot, jeszcze jeden okolicznościowy frazes „usypiaczy sumień”. Szok spowodowany tym, co się zdarzyło.
Oczywiście wiem, że pisząc takie słowa, narażam się na zarzut jątrzenia. Zarzut nieposzanowania ciszy nad trumną. Zarzut małostkowości i pogwałcenia obowiązujących zasad. Mam jednak nadzieję, że tak powiedzą wyłącznie ci, którzy dziś powinni się nie tylko wstydzić.
Coś ty Polakom zrobił?
Oczywiście, przyznaję się do ogromnych emocji. To był mój prezydent. Jasne, że nie nieskazitelny, ale dbający o dobro Polski i do bólu szczery. Ta zresztą cecha pozwalała go ranić. I to bez jakichkolwiek skrupułów wykorzystywali jego wrogowie. Niepojęte, że przez wszystkie lata sprawowania władzy przebijały się prawie wyłącznie słowa podłe i złe. Zarzuty o sianiu nienawiści, o ksenofobii i zaściankowości. Tak przecież komentowano prezydenckie poszanowanie historii i tradycji, odwołania do moralnych prawd, narodowej dumy czy polskich interesów. Kto i czego bał się w postawie prezydenta, że musiał on być aż tak wyszydzany?
Napływające z różnych stron świata wyrazy żalu i szacunku ukazują zupełnie nowe oblicze prezydenta niż to, które otumanione pijarem społeczeństwo dało sobie wmówić. Spoza tych słów, tych gestów dociera wreszcie do nas obraz polityka, ba, męża stanu, dla którego najważniejszą ideą była nie władza sama w sobie, ale dobro Ojczyzny, jej siła i ranga na międzynarodowej arenie. Który doceniał znaczenie historii w życiu narodu. Dlaczego nie potrafiliśmy tego zrozumieć, skoro tak pięknie zinterpretował to człowiek z zewnątrz – Vaclav Klaus: „Obawiam się, że w osobie prezydenta Lecha Kaczyńskiego świat, Europa i Polska tracą jedną z nielicznych osób, które znały i rozumiały historię. Które wiedziały, jak ważna jest dla teraźniejszości. Mam wrażenie, że nowe pokolenie polityków nie będzie tego rozumiało”.
Gdziekolwiek jesteś, Panie Prezydencie
Przyglądam się mediom. Słucham wypowiedzi szarych obywateli przyznających się do mylnej oceny śp. prezydenta. Przepraszających za swoją dotychczasową postawę. Żałujących, że dali sobie wmówić bzdury. Dostrzegających wreszcie to, co było takie ważne – prawdziwego, szczerego, sympatycznego i niezwykle ciepłego człowieka. Dziś polską rzeczywistość (zwłaszcza medialną) można podzielić na tę sprzed sobotniego poranka i tę, która nastąpiła po nim. Podobnie – kreowany wizerunek prezydenta i przyjętą wobec niego postawę.
Jeszcze niedawno przekonywano nas, że jest jednym z najmniej lubianych polskich polityków – gdzież mu tam do słupków sondażowych liderów! Dziś prezydencki elektorat widać nie tylko przed pałacem na Krakowskim Przedmieściu czy na drodze konduktu w Warszawie, ale w każdym z polskich miast.
Jeszcze nie pora, żeby się otrząsnąć z wielkiego bólu i żalu. To on dyktuje gorzkie słowa. Jednak obok tych uczuć jest też we mnie dzisiaj wiele dobrej woli. Choć to niezwykle trudne, chcę wierzyć, że te nagłe a niespodziewane śmierci zostaną przekute w dobro. Tylko czy nie jest to zbyt piękne, by mogło być prawdziwe? Jak długo pozostaniemy w tej refleksji i przynajmniej pragnieniu pojednania i czynienia dobra?
Chcę wierzyć, że śmierć prezydenckiej pary, że śmierć towarzyszących im prawie stu osób nie była nadaremna. Że jeśli nie obudzi sumień polityków, to obudzi sumienie narodu. Będzie przypominała o granicach politycznej walki, o potrzebie ważenia słów. Że wraz z ostatnią grudą rzuconej na prezydencką trumnę ziemi nie zapomnimy składanych dziś deklaracji.
Gdziekolwiek jesteś, Panie Prezydencie, a wierzę, że zasłużyłeś na miejsce najlepsze, spoglądnij czasem na nas. Przechadzając się z Pierwszą Damą po niebieskich tarasach, wstaw się za nami u Niebieskiego Ojca. Za życia przyszło Ci sięgnąć bruku. Teraz przed Tobą już tylko świetlista przyszłość. Jako w niebie, tak i na ziemi. Tak.