Moda na antyklerykalizm?


Nie warto wylewać atramentu i marnować czasu, analizując pomysły nowego szefa polskiej lewicy, okrzykniętego (chyba nawet ku jego zaskoczeniu) „polskim Zapatero”, bo to nic innego jak rozpaczliwe chwytanie się belki ze statku, który dawno rozbił się o rafy logiki i absurdu. Pomysły typu: wyrzucenie krzyży z miejsc publicznych, wypchnięcie Kościoła z przestrzeni publicznej do katakumb kultury, zmarginalizowanie zasad moralności chrześcijańskiej i całkowite pominięcie jej w kraju katolickim przy ustanawiania prawa to idee „odgrzane” jeszcze z XIX i XX w. Panu Sławkowi (eksministrantowi, więc powinien być „w temacie”) sugerujemy, że skoro tak poważnie bierze się za oczyszczanie przestrzeni publicznej z wszelkich śladów religii, niech domaga się zmiany 7-dniowego tygodnia (7. dnia Bóg przecież odpoczął po dziele stworzenia; tego dnia Chrystusa zmartwychwstał) np. na 10-dniowy, niech zażąda likwidacji imienin z kalendarza (wszak imiona te to zwykle wspomnienia świętych i błogosławionych Kościoła), zdelegalizuje choinkę bożonarodzeniową i jajka wielkanocne (znak nowego życia, odniesienie do Zmartwychwstałego). Proponujemy też – wzorem lewicy hiszpańskiej, która kilka dni temu złożyła w parlamencie projekt przyznania praw człowieka małpom jako członkom jednej rodziny „naczelnych”(!) – pójście jeszcze krok dalej i pozwolenie na to, by taka „uczłowieczona” małpa mogła wziąć kredyt w banku! Absurd goni absurd.

Idole i marionetki

Skąd tyle tego się bierze? Gdzie został popełniony błąd? Jak opisać wiraż, na którym my, Europejczycy, dziś się znajdujemy? Wydaje się, że ateizm jako taki człowiekowi nie zagraża. Wystarczy popatrzeć, jakim kultem otaczani są piłkarze, gwiazdy estrady czy aktorzy. Tam, gdzie znika z horyzontu Bóg, błyskawicznie pojawiają się nowi idole, odbierający od fanów i części mediów cześć niemalże boską. Są bardzo konkretni. Mają swój styl, upodobania, zalety i wady. Różne „Pomponiki” czy „Pudelki” (strony internetowe) oraz wielkonakładowe kolorowe magazyny śledzą ich krok w krok, komentują fryzury, nastroje oraz zachowania. O nich rozmawia się w pracy, w autobusie, ich się podziwia i naśladuje! Oto współcześni bohaterowie! I jak tu się nie zgodzić z K. Krausem, który napisał: „Gdy słońce kultury chyli się ku zachodowi, to nawet karły rzucają długie cienie”? Skarlałe wartości tylko z tej perspektywy wydają się być atrakcyjne. Stąd paniczny lęk przed światłem, prawdą – przede wszystkim tą przyniesioną przez Chrystusa – one bezlitośnie obnażają śmieszność proponowanych tez i ich bezwartościowość.

Nie potrafię sobie wyobrazić

Gdybyśmy próbowali szukać odpowiedzi na postawione wyżej pytanie tylko poprzez opozycję do współczesnej kultury, narzekanie na skomercjalizowania życia i libertyńskie zakusy, byłoby to sięganie do uproszczeń. Problem niewiary ma swoje korzenie jeszcze gdzie indziej. Dla wielu ateistów (tak sami o sobie mówili), których spotkałem w swoim życiu, słowa: „nie wierzę” wcale nie oznaczały odrzucenia prawdy o Bogu i Jego obecności w świecie. Były one bliższe innemu określeniu: „nie potrafię sobie wyobrazić”. Ich dramat – wielu rozpaczliwie sobie z tego zdawało sprawę – polegał na tym, że chcieli wszystko, także przestrzeń ducha, zrozumieć, poszufladkować wedle prostych zasad, które znali. Doszedł do tego egoizm, w myśl którego wszystko ma być łatwe i ma dać się zdobyć bez wysiłku. Tymczasem Boga nie można w taki sposób opisać, bo wówczas nie byłby tym, kim jest, a jedynie jakąś wyższą, doskonalszą cząstką – emanacją – człowieczeństwa. Owszem, zasady logiki podprowadzają do Niego, ale spotkanie dokonuje się poprzez wiarę i to ona odgrywa w nim kluczowe znaczenie.

„Odrzucam Boga, ponieważ nie potrafię sobie Go wyobrazić” – ta postawa ma wiele przyczyn. Jak pisze ks. T. Halik (w swojej książce „Noc spowiednika. Paradoksy małej wiary w epoce postoptymistycznej”), pierwsza z nich to intelektualna pycha, która broni się przed jakąkolwiek prawdą niedającą się do końca zrozumieć bądź (naiwne) przekonanie, że rozumiemy całą rzeczywistość albo wkrótce już rozgryziemy jej sens. Druga to lekkomyślne nazywanie „nadprzyrodzonością” wszystkiego, co zaświatowe.„Nic dziwnego” – pisze autor – „że kiedy ‘Bóg’ znalazł się w towarzystwie wodników i rusałek, straszydeł i postaci bajkowych, musiał prędzej czy później zostać wygnany z grona rozumnych, wykształconych ludzi i przekazany dzieciom, prostaczkom czy okultystom”. Trzecią drogą, która prowadzi do odrzucenia Boga, jest fundamentalizm religijny. Wyznający go nigdy się do swojej słabości nie przyznają. Jest on chorobą wiary, która chce się ukryć w cieniach przeszłości, pewności przed niepokojącą złożonością życia. Wypływający stąd fanatyzm (religijny – nieprzyjmujący zupełnie argumentów „z zewnątrz” czy laicki – za wszelką cenę chcący wyrugować Boga z codziennego życia) jest gniewną reakcją na wynikającą z wnętrza frustrację, z faktu napotykania na swojej drodze prawd, których nie da się ot tak, po prostu zrozumieć, zakwalifikować w kategoriach pewności i nienaruszalności.

Z maską na twarzy

Aby człowiek mógł normalnie funkcjonować i myśleć, w jego życiu musi pojawić się przekonanie, że rozum nie jest w stanie sam wytłumaczyć sensu oraz celu życia ludzkiego. Jestem przekonany, że ci, którzy odrzucają możliwość istnienia Boga, w gruncie rzeczy są bardzo nieszczęśliwymi. Zbyt wiele jest momentów, kiedy umysł się „zawiesza”. Maskę pewności zdejmują, kiedy nikt nie widzi. Znam takich, którzy z bezsilności płaczą nocą w poduszkę… A rano zakładają ją jak gdyby nigdy nic i kolejny dzień kraszą życie sztucznym uśmiechem. Wielu jest takich, którzy gdzieś w skrytości duszy i sumienia nie są tak całkowicie pewni głoszonych przez siebie prawd, skoro tak bardzo im zależy na opinii Kościoła, jego akceptacji dla głoszonych przez siebie tez. Wkładają ogromny wysiłek w to, by zakrzyczeć bądź ośmieszyć jedyny głos, który w zachodniej kulturze podaje od wieków prawdę krzyża, mądrość Ewangelii, z pokorą i wytrwale proponuje ludziom możliwość refleksji.

„Nie wierzę – nie potrafię sobie wyobrazić”. To słowa, o których powinien pamiętać każdy, kto głosi Ewangelię, także „zwyczajny” chrześcijanin spotykający codziennie ludzi krzyczących, oskarżających, zbolałych niesionymi przez siebie ranami. Często sami siebie takimi uczynili, wybierając życie łatwe i niewymagające wysiłku rozumu oraz woli. Ale też często – co należy przyznać z pokorą – takimi uczynili ich inni chrześcijanie, zniekształcając obraz Boga, czyniąc go karykaturą. W tej sytuacji odrzucenie Ewangelii w istocie nie jest jej zakwestionowaniem, ale protestem przeciwko jej fałszywemu obrazowi. Pomóc komuś takiemu – jeśli oczywiście zechce – można tylko w jeden sposób: doprowadzić do źródła czystej wody, pokazać, że w zamulonej studni płytkiego, wypełnionego stereotypami życia nie ma Wody Żywej (por.: J 4, 5-42); pokazać, że Bóg nie mieszka w świecie rusałek i wodników, ale jest Kimś innym, bardzo realnym, bliskim, nadającym sens dniom i chwilom.

Nie ma sensu wchodzić w dyskusję z p. Napieralskim. p. Senyszyn, p. Urbanem, p. Jonaszem et consortes, odpowiadać gniewem na gniew. To tylko eskaluje absurd. Nie sądzę, by było to możliwie, aby eksministrant i jemu podobni (wychowani w normalnych, katolickich rodzinach) zupełnie definitywne zatarli w sobie obraz Pana Boga. Coś się pogubiło, zagmatwało, a może umysł zatrzymał się na obrazie wiary zbyt infantylnym, by potem mógł on wystarczyć na resztę życia? Boga najłatwiej wyobrazić sobie, patrząc na człowieka, który jest dobry – gdy jak lustro odbija w sobie Boże światło. Gniew rodzi gniew. Pokój, miłość i prawda prowokują, czasem burzą zgniły spokój, ale ostatecznie to one zawsze zwyciężają.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *