Jeśli ktoś kiedykolwiek minął taki widok, ten wie, że właśnie odbywały się kolejne, powiatowe lub o jeszcze większym zasięgu, zawody czy nawet mistrzostwa w ratownictwie medycznym. Najlepiej radzące sobie, we wszelkich konkurencjach, drużyny nagradzane są przy aplauzie publiczności. W ich ręce trafiają trofea w różnych postaciach. Od zwykłego kawałka kartonu z napisem dyplom, po okazały puchar. A najlepsze ratownicze zespoły wyjeżdżają podzielić się swoimi umiejętnościami nawet poza granice kraju.
Po co jednak to wszystko? Czy już nie wystarczy, aby o umiejętnościach zespołów medycznych świadczyła ich codzienna praca przy nagłych zagrożeniach życia? Niedawno w jednej z telewizji zobaczyłam relację ze sfingowanych zdarzeń. Przed oczami przelatywały mi obrazki z symulacji różnych wypadków z udającymi cierpienie pozorantami. Wtedy przypomniała mi się scena z jednego z filmów Barei. Otóż, dwie drużyny operują pacjentów na czas. Po rozstrzygnięciu konkurencji, dowodzący przegraną ekipą skarży się, że dostał tłustego pacjenta i za dużo czasu zajęło mu przebicie się przez tkankę tłuszczową owego delikwenta.
Współczesne konkurencje są może mniej drastyczne, ale też wymagają dobrego rozeznania w sytuacji. A wszystko dopracowane jest w najmniejszym szczególe, jak choćby akcja ratowania poszkodowanego, który spadł z wysokości. Oprócz samego chorego, ekipę ratowniczą z równowagi wytrącał jego kolega. Zaangażowany do tej roli młody chłopak był nieprzyzwoicie głośny i upierdliwy. Dzieląc się swoją agresją, sprawdzał wytrzymałość ratowników. Mało kontaktowy okazał się również kolejny z „pacjentów”. Nie pamiętał, co się z nim stało. Każde prawidłowe zapanowanie nad sytuacją, publiczność nagradzała brawami. A potem następowała tradycyjna wymiana grzeczności i wręczenie pucharów. No i jeszcze głos organizatorów, że to wszystko po to, by podnosić umiejętności i kwalifikacje.
Trzeba też pamiętać, że takie zawody to nie tylko specjalność służb medycznych, ale i innych mundurowych. W przeróżnych konkurencjach sprawdzają się policjanci i strażacy. Ci pierwsi wybór kategorii mają wprost imponujący. Zawody policjantów dzielnicowych, konne, strzeleckie czy w biegach przełajowych – to tylko te ciekawsze. Nie próżnują również strażacy! W Ogólnopolskim Turnieju Wiedzy Pożarniczej należało wiedzieć m.in. czy pożar klasy C to pożar ciał stałych, gazów czy cieczy palnych? Z tym zapewne poradzono sobie bez większych problemów. Ciekawi mnie jednak, jak sprostano kolejnemu pytaniu, w którym trzeba było zakreślić poprawną odpowiedź na zagadnienie: „Czy Wigiliowie to wojownicy trojańscy gaszący pożary statków, a może strażacy w starożytnym Rzymie czy też członkowie cechów zobowiązani do gaszenia pożarów?” Za to na zajęciach w terenie dominowała klasyka, czyli bieg sztafetowy na 400 m z przeszkodami, ćwiczenia bojowe polegające na uruchomieniu motopompy czy strącenie strumieniem wody kilku pachołków. Potem podsumowanie wyników i głos z megafonu, że o wygranych decydowały albo centymetry, albo sekundy.
Po kogo więc mamy dzwonić, kiedy przydarzy się nam jakaś przykra sytuacja? Wielu powie, że certyfikat jakości, a takim są zapewne otrzymane w zawodach dyplomy, powinien gwarantować wysoki poziom świadczeń. I może strażacy, którzy nie brali udziału w turnieju nie będą potrafili zgasić pożaru. Aż ciarki przechodzą po plecach…