Felieton


Poczynając od zrywu powstańczego z 1944 r., poprzez wiktorię roku 1920, po podpisanie Porozumień Gdańskich w 1980 r. Biało-czerwony sztandar wolności ciągnący się poprzez ten miesiąc dla niektórych może jest przytłaczający, większość jednak z nas dostrzega jego znaczenie i wymowę. W każdym czasie i w każdym miejscu Polak poszukiwał wolności jako przestrzeni życia, w której może realizować siebie i swoje szczęście. Niestety, o ile dostrzegamy wolność rozumianą jako brak wszelkiego zniewolenia krępującego naszą swobodę, z rzadka już tylko staramy się dostrzec jej drugą stronę – odpowiedzialność.

Wolność bez odpowiedzialności staje się przekleństwem

Wydawać by się mogło, że choć zbieżne w pewnym sensie ze sobą, to jednak wolność i odpowiedzialność są zupełnie innymi rzeczywistościami.

Wolność z natury swojej wydaje się być nieskrępowaną możliwością czynienia wszystkiego, co tylko stanie się moją zachcianką. Odpowiedzialność w dzisiejszym świecie wiąże się raczej ze sferą obowiązku i podejmowanych (świadomie lub mniej) zobowiązań, czyli raczej skrępowania samego siebie. O ile jeszcze jesteśmy w stanie przyjąć wolność człowieka w decydowaniu o samozobowiązaniu, o tyle istnienie w ramach obowiązku jest uznawane za przykrą, ale konieczność. Ten jednak sposób myślenia ukazuje błędne rozeznanie przez nas rzeczywistości naszego działania, a mianowicie próbę odejścia od tematyki sprawstwa.

Podejmując jakieś działanie, zgadzam się nie tylko na sam akt, ale również na to, co jest jego skutkiem, co stanie się w wyniku mojego działania. Odpowiedzialność odnosi się nie tyle do samego wolnego działania, ale raczej (a może w większym stopniu) do tego, co będzie jego skutkiem. Tymczasem właśnie o tym chcemy zapomnieć. Do dzisiaj w pamięci mam scenę z jednego z polskich sądów, gdzie po odczytaniu wyroku skazującego za zabójstwo kolegi, młody, piętnastoletni przestępca ze łzami powtarzał, że gdyby wiedział, że kolega zginie od pchnięcia nożem, to nigdy by tego nie uczynił. Strach w oczach: gdyby wiedział…

Można zadać pytanie, czy nigdy nikt mu nie mówił, żeby nie bawił się ostrym narzędziem, bo może sobie uczynić krzywdę? Myślę, że jego łzy podyktowane były nie brakiem wiedzy o tragicznych następstwach uderzenia nożem drugiego człowieka, ile raczej tym, że ten mechanizm uśmiercania zadziałał w jego własnym przypadku. Siejący postrach na polskich drogach młodociani czy pijani kierowcy także zdają sobie sprawę z niebezpieczeństwa, ale dominuje w nich przekonanie, że w ich własnym przypadku konsekwencji nie będzie. Rodzice płaczący nad śmiercią swojego dziecka, a wcześniej pozwalający, by młoda, kilkunastoletnia dziewczynka przebywała kilkanaście kilometrów od domu bez odpowiedniej opieki, również byli święcie przekonani, że to innych spotykają nieszczęścia, a ich one nigdy nie dotkną. Krzyk: „Boga nie ma, bo to się stało!” należałoby zamienić na inny: „Nie chcę konsekwencji mojego działania!”. Dlaczego jednak tego nie słyszymy? Ponieważ odpowiedzialność wiąże się z samoosądem. A tego boimy się jak diabeł święconej wody.

Dziennikarskie „dążenie do prawdy”

Dokładnie ów mechanizm widać w przypadku dziennikarzy. Swego czasu dziennikarz jednej stacji telewizyjnej, Grzegorz Miecugow, na łamach „Rzeczpospolitej” wystosował apel do kolegów po fachu o stworzenie kanonu funkcjonowania mediów w Polsce. Jednym z jego wątków była właśnie wolność słowa rozumiana jako nie tyle dowolność, ile jako odpowiedzialność za słowo w przestrzeni medialnej. Apel jak najbardziej słuszny. Tylko oglądając niedawno wydanie „Szkła kontaktowego”, usłyszałem z jego ust, że nie pamięta on już sprawy europosła Golika. Może i Państwo jej nie pamiętają. Był to parlamentarzysta Samoobrony, który został oskarżony przez francuską prostytutkę o dokonanie na niej gwałtu. Przez trzy lata sprawa ciągnęła się, aż wreszcie belgijska prokuratura ją umorzyła… z braku dowodów. Innymi słowy nie było takich znamion przestępstwa, które wskazywałyby na jego zaistnienie i na to, że jego sprawcą był europoseł Golik. Tymczasem człowiekowi zepsuto życiorys, wyśmiewano go przez trzy lata w mediach (także w programie, którego współgospodarzem jest cytowany redaktor), zniszczono go psychicznie i odebrano dobre imię. Oczywiście „w imię wolności dążenia do prawdy”. Teraz nikt z braci dziennikarskiej nie chce przyznać się do „sprawstwa” tego faktu. Najlepiej po prostu nie pamiętać. I na co komu są deklaracje typu: „wolne media są oczami, uszami i ustami społeczeństwa. Jeśli możliwość używania tych zmysłów jest ograniczana, demokracja jest zagrożona.” (ze wspomnianego apelu), skoro taka właśnie demokracja niszczy człowieka.

Internetowe „komentarze”

Jaskrawym przykładem niszczenia wolności poprzez brak odpowiedzialności są różne fora internetowe. W ciągu ostatniego tygodnia na samym tylko portalu Wirtualnej Polski pod adresem Kościoła i księży sypały się różne inwektywy w stylu: „Czarna mafia rządzi światem”, „A bandziory w sukienkach są bezkarni – życzenia śmierci dla nich!”, „To prawdziwe oblicze złodziejskiej mafii – kościelnej w europie”, „Banda zboczeńców i złodziei na czele z kondoniarzem w Watykanie”, „boze te czarne hieny wszedzie sa” (pisownia oryginalna). Na prośbę o zdjęcie ich portal zawsze odpowiadał, że mamy wolność słowa. Dziwnym jednak było, że bardzo szybko znikały krytyczne komentarze do rysunków naczelnego satyryka tegoż portalu, szczególnie tropiącego wpadki prezydenta i PiS-u. Oznacza to, że Kościół, księży i wierzących można poniewierać, zaś faceta od rysunków – za żadne skarby. Po morderstwie księdza w Blachowni w necie pojawiły się komentarze: „Zabił księdza. To powinna być okoliczność łagodząca.” czy: „JAK MOŻNA ZABIĆ KSIĘDZA? księdza zawsze …..hahahaha precz z kościołem i wszystkimi wiarami”. I nikt nie zareagował z redakcji. Ciekawe, co by się stało, gdyby napisano, jak można zabić dziennikarza. Larum, rwetes… A może po prostu by to wykasowano?


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *