Felieton


I nie można się temu dziwić. Świat dzisiejszy, zwłaszcza w łonie cywilizacji zachodniej, coraz bardziej zatraca swoje odniesienie do tego, co Boskie i związane z Jezusem Chrystusem. Trudności, jakich coraz częściej doświadczają chrześcijanie (np. niedopuszczenie do sprawowania niektórych urzędów w UE, co miało miejsce w przypadku Rocco Buttiglone, znoszenie nazw świąt związanych z tradycją chrześcijańską, co miało miejsce ostatnio w Oxfordzie, różne zakazy odnośnie noszenia symboli religijnych), są tego bolesnym przykładem. Z drugiej strony wyznawcy Chrystusa odkrywają, że wiara ze swej natury musi udzielać się innym. Pawłowe: „Biada mi, gdybym nie głosił!” jest przynaglającym wezwaniem do wychodzenia ku innym z orędziem Dobrej Nowiny. Swoiste schody pojawiają się, gdy zadajemy pytanie, jak to czynić?

Ulice i dachy

Dosłowne odczytywanie niektórych fragmentów ewangelicznych sprawia, że większość dzisiejszych ewangelizatorów za miejsce swoich działań uważa „ulice i dachy”. Odnajdują się w marzeniach o powrocie do czasów wczesnego chrześcijaństwa, gdy Apostołowie, przemawiając do tłumów, dawali świadectwo o znalezionym przez nich zbawieniu w Chrystusie. Za ideał ewangelizacji zaczyna w takim przypadku uchodzić pojawianie się w miejscach publicznych z działaniami o charakterze happeningowym, aby poprzez tę swoiście szokową działalność wskazać na Jezusa jako źródło ludzkiego szczęścia i dobra w życiu. Problem jednak w tym, że tego typu działania z jednej strony wpisują się w tendencje współczesnej kultury zarażonej merkantylizmem, w którym nachalność reklamy stanowi przekleństwo dla zwykłego człowieka, z drugiej zaś strony rodzi problem z anonimowością odbiorcy przesłania ewangelicznego.

Dzisiejszy świat opiera się w znacznej mierze na przekazie reklamowym. Z niego dowiadujemy się o różnych produktach, które mają zapewnić nam nieustanne szczęście i dozgonne poczucie radości. Producenci przeróżnych produktów nie szczędzą środków na tworzenie reklam zachęcających do kupowania wytwarzanych przez nich towarów, nawet w czasie kryzysu i zaciskania pasa. Skrzynki pocztowe w blokach zawalane są dosłownie reklamówkami z opisem możliwych do nabycia towarów, zaś media zbijają krociowe zyski na emisji zachęt do nabywania tego czy tamtego. Odzywające się nieustannie w naszych domach telefony z informacjami o nowościach, promocjach czy zaproszeniach na spotkania często stają się powodem irytacji osób odbierających przychodzące połączenie. Pojawienie się w tej rzeczywistości i w tej formie przesłania chrześcijańskiego sprawia, że Dobra Nowina może stać się jednym z reklamowanych produktów na równi z proszkiem do prania, tabletką od bólu głowy czy cudownymi wakacjami na tureckich plażach. Tylko że wówczas odbiorca informacji o Chrystusie może lekko lub z niechęcią odnieść się do niej, podobnie jak odnosi się do pozostałych produktów. Ponadto użycie specyficznego dla reklamy słownictwa i formy może doprowadzić do trywializacji przesłania Ewangelii, bo hasła typu: „Jezus jest OK” są może i chwytliwe, ale tak jak łatwo wpadają w ucho, tak równie szybko znikają ze świadomości człowieka. Drugim, a moim zdaniem zasadniczym mankamentem tego sposobu głoszenia prawdy o Bogu, jest anonimowość odbiorcy. Nie chodzi mi przy tym o to, że nie znam osoby, do której kieruję przesłanie. Chodzi raczej o potraktowanie człowieka jako elementu tłumu. Powoduje to, że wchłonięty w grupę odbiorców przesłania ewangelicznego człowiek reaguje emocjonalnie pod wpływem grupy, w której jest. Emocja tłumu ma to do siebie, że tak jak szybko powstaje, tak szybko i gaśnie. Lecz istniejący w tłumie człowiek może ukryć za mnogością brak osobistej odpowiedzialności. Przecież łatwo jest krzyknąć: „tak dla Jezusa!”, gdy cały tłum skanduje to hasło, a potem spokojnie odejść do swoich zajęć. Nie chcę potępiać w ten sposób działań podejmowanych przez różne grupy ewangelizacyjne. Chciałbym raczej wskazać, że nie są one wystarczające albo inaczej jeszcze: nie są one same w sobie ewangelizacją. Są zachętą, reklamą, dzięki której człowiek może zadać sobie pytanie o Jezusa. Prawdziwa ewangelizacja prowadzi do spotkania.

Cel – sakrament

Celem działania ewangelizacyjnego nie jest jakaś autopromocja głosicieli czy też „więcej czadu dla Jezusa”. Gdy spoglądamy na księgę Dziejów Apostolskich, wówczas można łatwo zobaczyć, że ewangelizator to ten, który doprowadza do spotkania z Bogiem w sakramencie chrztu. Gdy dzisiaj mamy do czynienia w większości z ludźmi ochrzczonymi (mówię o naszej polskiej specyfice), celem staje się dotknięcie obecności Boga w sakramencie pojednania i sakramencie Eucharystii. Jednakże celem działań ewangelizacyjnych zawsze musi być sakrament jako widzialny znak udzielającej się łaski Boga. Bo to Bóg jest tym, który zbawia człowieka, nadaje jego życiu sens i wyprowadza go z nicości do istnienia. Apostołowie, gdy ludzie ich pytali, co mają czynić, zawsze odpowiadali, że zasadniczym dla wiary jest doświadczenie Boga w sakramencie. Tam bowiem to, o czym mówią ewangelizujący, staje się rzeczywistością – Bóg udziela się człowiekowi. I dlatego wydaje mi się, że sama ewangelizacja w festiwalowej formie nie stanowi dostatecznej odpowiedzi na wezwanie Kościoła do głoszenia Dobrej Nowiny. Mam wrażenie, że polskie doświadczenie wskazywałoby raczej na przenikanie (na wzór sióstr z zakonów bł. Honorata Koźmińskiego) wszystkich rejonów ludzkiego życia i głoszenie Dobrej Nowiny konkretnym osobom w konkretnej rzeczywistości. Taka działalność nie przynosi natychmiastowego i masowego odzewu, ale stanowi trwalszy fundament dla wprowadzenia człowieka w spotkanie z Bogiem. Wezwanie „Idźcie na cały świat!” to wezwanie nie tyle do wyjścia na ulice i przepełnienie ich „krzykiem Dobrej Nowiny”, ile raczej wyjście do człowieka. Konkretnego człowieka. Bo o takiego chodzi Bogu.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *