Któż z nas nie pamięta z dzieciństwa wiersza Jana Brzechwy o problemach matrymonialnych żurawia i czapli. Podchody miłosne tych dwóch zwierzątek budziły w niejednym z nas uśmiech politowania; jak bowiem możliwe jest, by będąc tak blisko siebie, nie odnaleźć płaszczyzny porozumienia i nie móc zbudować podstaw stabilnego stadła rodzinnego. Uśmiech jednak ginie nam z ust, gdy uświadomimy sobie, że gogolowska maksyma: „Z czego się śmiejecie? Sami z siebie się śmiejecie!” ma niestety zastosowanie również i w tym przypadku. Często my, ludzie, będąc blisko siebie, nawet w sensie fizycznym, nie potrafimy budować wspólnoty. Ta prawda dotyczy nie tylko życia społecznego, co widać w sporach politycznych, zadrażnieniach ekonomicznych, czy dylematach społecznych, ale również dotyka płaszczyzny życia eklezjalnego. Kościół nie jest również wolny od tego dylematu. Nie chodzi mi tutaj tylko o instytucjonalny wymiar społeczności kościelnej. „Syndrom żurawia i czapli” dotyka również relacji wiary. Ukazanie w czasie Soboru Watykańskiego II ewangelizacyjnej roli ludzi świeckich oraz podkreślenie ich podmiotowości w łonie wspólnoty Kościoła było jednym z zasadniczych motywów „odnowy eklezjalnej” w naszym stuleciu. Problem w tym, że nie do końca przemyślano relacje pomiędzy duchowieństwem a laikatem, a na polu tym doszło i dochodzi do wielu niepotrzebnych starć, które zasadniczo ranią dzisiaj Kościół. Można by rzec, że w jakimś sensie ziszczają się słowa Jana Brzechwy: „Chodzą wciąż tą sama drogą, ale pobrać się nie mogą.” Warto może więc zastanowić się przez chwilę, dlaczego tak właśnie się dzieje.
Nowa świecka „tradycja”
Wydaje mi się, że jądrem problemu jest zwykła chęć władzy i dominacji. I nie dotyczy to tylko duchowieństwa. Także i laikat nie jest wolny od tego syndromu. A może zwłaszcza on? Podkreślanie podmiotowego charakteru ludzi świeckich we wspólnocie kościelnej często bywa rozumiane w kategoriach walki politycznej, w której hasło: „nic o nas bez nas” rozumiane jest zazwyczaj jako dążenie do przejęcia władzy politycznej i ujęcia steru rządów we własne ręce. Przeniesienie tego na grunt kościelny skutkuje nieustannym napięciem i życiem w swoistych „okopach” własnych pozycji, połączonego z dążeniem ekspansywnym na „terytorium drugiej strony”. Wspólnota przestaje być miejscem wzajemnego wspierania się w drodze do ojczyzny niebieskiej, a staje się polem walki z wyimaginowanym wrogiem i miejscem wzajemnych oskarżeń. Sprawa potęguje się jeszcze bardziej, gdy w grę wchodzi odpowiedzialność duchowieństwa za strzeżenie „depozytu wiary”, tzn. dbałość i odpowiedzialność za jasny, wyraźny i niezmienny depozyt prawdy Bożej. Niektórzy zapominają, że Kościół to nie klub dyskusyjny, w którym zasady moralne i prawdy wiary nie są ustalane za pomocą przycisków do głosowania, a kanon wiary nie jest kształtowany za pomocą większości głosów (nawet większości kwalifikowanej), lecz ma stanowić niezmienny odnośnik, niezależny od fluktuacji mód i trendów. Taka sytuacja powoduje, że często duchowni, stojący na gruncie odpowiedzialności za czystość wiary, postrzegani są jako „zagrożenie dla podmiotowości ludzi świeckich”, co oczywiście jest po prostu paranoją. Pawłowa sentencja z listu do Tymoteusza: „głoś naukę, nastawaj w porę i nie w porę, w razie potrzeby wykaż błąd”, zdaje się być dla części laikatu problemem nie do przebycia. I dlatego zdarza się dzisiaj, że dla pewnej grupy świeckich ich zasadnicze rozumienie podmiotowości w Kościele sprowadza się do możliwości „dokopania” każdemu księdzu, aby tylko pokazać swoją pozycję. I to niezależnie od tego, czy kwestią sporną jest długość parkanu przykościelnego, wysokość drzewka przy świątyni, kwiatek na ołtarzu, czy sprawy wiary i moralności. To jest tutaj drugorzędne. Duchowość budowana na gruncie takiej „pobożności” to karykatura chrześcijańskiej wspólnotowości, stanowiąca raczej rodzaj pychy, aniżeli odpowiedzialność za dobro Kościoła.
Dylemat „tronu”
Nie można jednak całości winy zwalać na ludzi świeckich. Duchowieństwo także nie jest od niej wolne. Odpowiedzialność za wspólnotę Kościoła traktowana jest przez jego część jako swoisty „mesjanizm”, a sam ksiądz w tej konstrukcji postrzega siebie jako „jedynego zbawcę ludzkości”. Patent na prawdę objawioną rozciąga nie tylko na rzeczy związane ze sprawami „niebiańskim”, ale również włącza w nie umiejętności czysto ludzkie. Staje się wówczas znawcą tematów wszelkich, od kwestii trynitarnych po budowę cepa. Może to rodzić postawę zamknięcia się na wiele dobrego ze strony świeckich traktowanych przez duchownych jako stadko posłusznych owieczek, których jedynym zadaniem na tym świecie jest słuchanie się swojego duchowego przewodnika. Tendencja ta widoczna jest również w samych relacjach duchownych do siebie. Nierzadko bowiem zdarza się, że następca danego księdza na parafii traktuje siebie jako „poprawiacza”, który za wszelką cenę musi poprawić to, co pozostawił po sobie poprzednik. Nieumiejętność wejścia w pracę zapoczątkowaną przez poprzednika jest jednym z syndromów przekonania o własnej mesjańskiej sile, która ma stanowić podstawę dla uprawomocnienia siebie i ukazania własnej wartości. Każda reakcja ludzi świeckich jest wówczas odbierana jako atak na własną osobę, co skutkuje znowu „okopami Świętej Trójcy” i dylematem brzechwowskim.
Po co właściwie jest Kościół?
Problem współpracy świeckich i duchowieństwa w gruncie rzeczy sprowadza się do zapomnienia o celu społeczności eklezjalnej. Kościół nie jest bowiem polem do własnej autoprezentacji, ale wspólnotą określoną przez cel, do którego zmierza. A jest nim zbawienie. Zapomnienie o tym celu sprawia, że wszystko traktujemy tylko w kategoriach ziemskich, a tarcia w łonie Kościoła sprowadzamy li tylko do walk frakcji partyjnych, a o współpracy czy zaufaniu wzajemnym raczej mowy być nie może. Ale ginie nam coś jeszcze sprzed oczu. Zapominamy, że jest przed nami Sąd Ostateczny, gdy wszystko tajne jawnym będzie. Także nasze postawy i nasze intencje. Dzisiaj zdarza się, że jedna czy druga strona „sporu” z uśmiechem politowania traktuje wspomnienie o tym, co będzie na końcu czasów. Może warto jednak zastanowić się, czy ten uśmiech będziemy mieli na twarzach, gdy przyjdzie Pan w swojej chwale.