Depesza Józefa Piłsudskiego, słusznie nazwana iskrową, bo jak iskra zapaliła naszą niepodległość, obwieściła światu powstanie po latach zaborów odrodzonego państwa polskiego, które stawało w jednym szeregu wśród niepodległych państw tego świata. Wprawdzie całość Ojczyzny nie stała się jeszcze faktem, ale odzyskaliśmy byt narodowy – niepodległość.
Mijają lata
Dzisiaj, mając za sobą doświadczenia zarówno niewoli, jak i powolnego budowania zrębów nowo odzyskanej Ojczyzny, z pewnym dystansem spoglądamy na tamten czas. Owiany powoli brązowiejąca legendą, wydaje się nam mitem, który służy tylko jakimś doraźnym działaniom politycznym czy też ma jedynie walor wychowawczy, zwłaszcza gdy chodzi o kulturę narodową. Niepodległość wydaje się nam powszednia jak codzienny chleb. Owszem, gdy go zabraknie, wspominamy jego smak, ale na co dzień nie zwracamy uwagi na walory pieczywa. Kto dzisiaj mówi o niepodległości, gdy zdaje się ona być czymś, co ma się na zawsze? Ale czy rzeczywiście? Wolność nie jest raz danym nam przez Boga darem, ale, jak zauważa Jan Paweł II, nieustannym zadaniem do wykonania. Niepodległość, będąca w słowniku politycznym synonimem słowa wolność, to również nie jakaś stała w życiu narodu, ale zadanie czekające na ciągłe wykonanie.
Problem w tym, że nie do końca dzisiaj zdajemy sobie sprawę ze znaczenia tego słowa. W licznych wypowiedziach polityków lub w przekazach medialnych przekonywani jesteśmy o konieczności wchodzenia w rozliczne uzależnienia międzynarodowe, bo wiążą się z tym korzyści (mniej czy bardziej realne). Wydaje się nam, że nie tracimy niepodległości, skoro sami dokonujemy wolnego wyboru, zrzekając się uprawnień naszej własnej narodowej władzy na rzecz podmiotów ponadnarodowych. Tymczasem o niepodległości każdego narodu stanowi możność samostanowienia o sobie. Innymi słowy, chodzi o suwerenność. Każdy naród o tyle istnieje niepodlegle, o ile może stanowić o sobie w swoich granicach. Niepodległość i suwerenność przenikają się tak silnie, że nikt dzisiaj przy zdrowych zmysłach nie nazywa niepodległym Królestwa Polskiego ustanowionego przez Kongres Wiedeński czy też czasów Polski Ludowej, ponieważ w obu przypadkach nie mogliśmy stanowić o samych sobie, trwając w uzależnieniu realnym od państw ościennych, a nawet wchodząc całkowicie w ich strukturę.
Przyznaję, że mam nieodparte wrażenie, że dzisiaj również pozbywamy się możliwości wolnego stanowienia o samych sobie. Dyrektywy płynące z Brukseli nakazują nam zamykać stocznie, nie pozwalają łowić dorszy na naszych wodach Bałtyku, zabraniają nam produkować to czy tamto, bo przyznane limity są takie, a nie inne. Różne uchwały Parlamentu Europejskiego zmuszają nas do przyjmowania sprzecznych z naszą obyczajowością lub nawet z prawem ustanowionym przez polski parlament norm prawnych. Czy jesteśmy suwerenni? Raczej nie. Niepodległość odpływa od nas, a my pozwalamy na to, mamieni różnymi obietnicami.
Konieczność dziejowa?
Wielu publicystów i polityków stara się przekonać nas na wszelkie sposoby, że przekazanie stanowienia o naszych wewnętrznych sprawach oraz o naszej polityce zagranicznej ośrodkom znajdującym się poza naszą ojczyzną jest dla nas dzisiaj najlepszym, co mogło nas spotkać. Wśród wielu przytaczanych korzyści wymienia się m.in. możliwość korzystania z funduszy unijnych, możliwość podróżowania i pracy w Europie, wizje kształcenia się naszej młodzieży za granicą kraju, dołączanie do krajów rozwiniętych itd. Nie przeczę, że tak jest, ale czy takie spojrzenie jest dalekowzroczne? Czas spijania śmietanki szybko się skończy (zapewne przy okazji uchwalania budżetu Unii na następne lata), a realne związanie pozostaje.
Inni wskazują na konieczność dziejową. Świat kroczy ponoć do powszechnego jednolicenia poprzez procesy globalizacyjne. Tymczasem wystarczy spojrzeć chłodnym okiem, by przekonać się, że owe procesy globalizacyjne służą tylko możliwości transferu zysku dla wielkich firm. W świecie nie istnieje bowiem „globalizacja kultur i cywilizacji”. Wszelkie tego próby spełzają na niczym, gdyż tożsamość buduje się nie tylko na wyimaginowanych wartościach, ale przede wszystkim w odróżnieniu od innych. Granica oddzielająca mnie od drugiego ukazuje mi, kim jestem. By zbudować tożsamość światową, trzeba by móc poznać jakąś cywilizację pozaziemską, aby z nią się skonfrontować (i nie mówię tu o konflikcie zbrojnym, ale o poznaniu różnic). Globalizacja jest mitem, stworzonym na potrzeby wielkich korporacji. Na drodze do ich szczęścia stoi tylko niezależność narodów, ich suwerenność. Więc trzeba ją zniszczyć. Nie poprzez krwawe terrory, ale poprzez wtłaczanie poszczególnych narodów w sztucznie tworzone „jedności”.
Zdrowy rozsądek w polityce
Przytaczane przeze mnie rozumowanie nie ma na celu przekonywania do całkowitej samodzielności poszczególnych państw w tym świecie. Samowystarczalność narodowa jest dzisiaj takim samym mitem jak superjedność europejska. Każdy kraj potrzebuje współpracy z innymi. Jednakże współpraca zakłada możliwość zrywania umów, jeśli są one niekorzystne dla jednej z układających się stron. W dawnej polityce istniały pakty i umowy międzynarodowe, ale żadna z nich nie oznaczała podporządkowania się danego państwa jakimś strukturom ponadpaństwowym. Każda ze stron pozostawała suwerenem własnych decyzji międzynarodowych. Dzisiaj jesteśmy – poprzez pokazywanie nam złotego opakowania – wprowadzani w nową rzeczywistość, oznaczającą wyzbycie się samostanowienia w naszym własnym kraju. Niepodległość, której innym imieniem jest suwerenność, sprzedajemy za srebrniki doraźnych korzyści (jak się ostatnio okazuje – również fikcyjnych). Warto więc przy okazji 11 listopada pomyśleć, czy sami nie przykładamy ręki do tego działania. Niepodległość nadal jest zadaniem. Dla nas, a nie dla tych, na którymi grobami dzisiaj się pochylamy. Oby się za nas nie wstydzili.