Zdziwienie moje jednakże nie było podyktowane niesamowitością tego apelu czy strachem przed działaniami różnych inkwizycji, ale raczej wiązało się z konsekwencją w postawie i przeradzało coraz bardziej w podziw. Tym bardziej że rychło zostało zaatakowane przez różne „autorytety” (także w sutannach), chcące zdyskredytować tę inicjatywę. W ataku na inicjatywę „Frondy” połączyli się w jednym froncie zarówno politycy i działacze lewicowi (np. Magdalena Środa), jak i ludzie związani głęboko z Kościołem katolickim (bp Pieronek czy Jarosław Gowin). Nie zabrakło także szermierzy i harcowników ze Stefanem Niesiołowskim (niezmordowanym przed kamerami telewizyjnymi) na czele. Warto jednak przyjrzeć się dokładnie całej sprawie, gdyż w niej jak w soczewce skupia się obecny kryzys religijny.
Co niezakazane, to dobre?
Całość sprawy w rzeczywistości sprowadza się do dylematu, czy chrześcijanin może kierować się w swoim postępowaniu złym prawem i czy ma obowiązek je wypełniać. Pani Kopacz postąpiła zgodnie z prawem polskim, które nakazuje wskazanie szpitala, gdzie możliwa jest aborcja, gdy chodzi o czyn zabroniony przez prawo. Pomijam tutaj dylemat, czy rozumienie owego „czynu zabronionego przez prawo” w zamyśle prawodawcy odnosiło się do gwałtu, czy też obejmowało przypadek obcowania seksualnego z osobą nieletnią. Dziwne jest, że owo poszerzenie wykładni prawa nastąpiło na łamach gazet, a nie w Trybunale Konstytucyjnym, ale w końcu standardy „państwa prawa” wyznacza swoiste życie. Otóż pani Kopacz uznaje się za osobę wierzącą i praktykującą, należącą do Kościoła katolickiego. W związku z tym stanęła przed dylematem, czy postąpić zgodnie z wyznawaną wiarą, która zakazuje współuczestnictwa w zbrodni zabicia dziecka nienarodzonego, czego wyraz dał Sługa Boży Jan Paweł II na kartach encykliki „Evangelium vitae”, czy też wykonać zapis prawny i dołożyć rękę do morderstwa dziecka i zabicia psychiki jego matki. Dylemat może i rodem z Sofoklesa (jak chciałby Jarosław Gowin), ale zgodnie z nauczaniem Kościoła jednoznacznie rozstrzygnięty.
Swego czasu król belgijski podjął akt abdykacji, gdyż w sumieniu swoim nie chciał zgodzić się na liberalizację prawa aborcyjnego. On również dokonał wyboru i, co najważniejsze, nawet królewski tron nie był dla niego przeszkodą przed wyborem zgodnym z prawym sumieniem. Pani minister dokonała innego wyboru. Przyjmując zasadę, że czyn ukazuje motywację sprawcy, trzeba przyznać, że w ten sposób objawiła nam swoje sumienie i hierarchię wartości, którą kieruje się w swoim życiu. Tym samym pokazała swoją wiarę lub jej brak.
W związku z tym, ze dokonało się to w przestrzeni publicznej, jej czyn ma znamiona publicznego zakwestionowania wiary i wynikającej z niej moralności, a tym samym wpisuje się określone sankcje związane z postępowaniem katolika. Podnoszenie więc krzyku, że Kościół nie ma prawa oceniać pani minister, jest cokolwiek nieuprawomocnione. Św. Ambroży, który zakazał cesarzowi wstępu do świątyni katolickiej po rzezi, jakiej tenże dokonał, jest najlepszym przykładem, że prawo Kościoła w tej kwestii jest jednoznaczne. Oczywiście nie zamyka to drogi powrotu Ewy Kopacz do wspólnoty Kościoła, ale zgodnie z prawem kanonicznym po odbyciu odpowiedniej pokuty i przyznaniu się do winy. Wypowiedziane przez nią słowa, iż legalna aborcja nie jest niczym złym, wskazuje jednakże na to, że nie ma ona ochoty do rewizji swoich poglądów. W tym więc sensie twierdzenie przez nią, że jest katoliczką jest równie uprawomocnione, jak twierdzenie, że jest Marsjanką. W całej sprawie wyziera jednakże jeszcze jedno dno.
Po co nam prawo?
Nagonka na lekarzy, z jaką spotkaliśmy się w przypadku małoletniej Agaty, pokazuje wyraźnie, że stary spór o pozytywizm prawny nie wygasł w Polsce. Co więcej, ma się dobrze i nabiera mocy. Uznanie, że jedynym źródłem moralności publicznej jest prawo stanowione, niesie ogromne niebezpieczeństwo dla ogółu społeczeństwa. Każdy politolog wie, że poza prawem stanowionym istnieje jeszcze obyczaj, który normuje podejście do prawa uchwalanego przez parlament. Ów obyczaj ma swoje źródło w kulturze danej społeczności. W kulturze zachodnioeuropejskiej, uznającej wartość osoby ludzkiej, zasadniczym dla kształtowania społecznego obyczaju jest uznanie autonomii sumienia. Dlatego stwierdzenie, że każdy obywatel, niezależnie od wyznawanych poglądów, powinien spełniać wszystkie wymogi prawa, także niezgodne z jego sumieniem, jest wielce deprawujące. Oznacza to bowiem, że nie jest ważny człowiek i jego sumienie, ale norma prawna, ustanowiona przez większość. Tymczasem na takie rozumienie prawa powoływali się hitlerowscy oprawcy oskarżeni w procesie norymberskim i takie rozumienie prawa zapewniało do niedawna bezkarność dla stalinowskich katów. Przecież oni wykonywali tylko ustanowione prawo.
Klauzula sumienia więc broni naszej ludzkiej indywidualności, oczywiście w granicach nieszkodzenia innym na zdrowiu i życiu. Samo zaś prawo nie stanowi autonomicznego źródła moralności, ale norma prawna powinna zawsze stać na straży jakiejś wartości, a więc chronić dobro, którego nie można odrzucić. Innymi słowy: prawo stanowione jest pochodną prawa naturalnego. W tym sensie również powoływanie się na prawo stanowione dla uczynienia zła samo w sobie stanowi zło. Przypadek minister Ewy Kopacz nie jest więc tylko sporem pomiędzy obrońcami nienarodzonych i zwolennikami ich bezkarnego zabijania, ale dotyka problemu cywilizacyjnego i całego porządku prawnego naszego kraju. I tak powinien być rozpatrywany.
Nowe Średniowiecze? Natychmiast!
W ferworze dyskusji Magdalena Środa wskazała, że naszej ojczyźnie grozi powrót w czasy średniowiecza. Cóż, jeśli tak miałoby się stać, to ja jestem za. Wszak to w owych „ciemnych” czasach władcy ustanawiali miasta – azyle, w których mogli się schronić ludzie, których poglądy były odmienne od panujących, i mogli cieszyć się tam wolnością. Na uniwersytetach mogły odbywać się wszelakie dysputy. A w oświeconych czasach Rewolucji Francuskiej Sekwana spływała krwią „wrogów wolności”. Więc jeśli miałbym wybierać, to wolę czasy „ciemne”, ale wolne.