Pierwsza zgromadziła zgodnie z wypowiedziami policjantów ponad 100 tysięcy ludzi, którzy maszerowali królewskim traktem w Warszawie pod hasłem „Obudź się Polsko!” A druga? Druga zebrała się w Gdańsku i liczyła dużo mniej uczestników, a świętowano 69 urodziny Lecha Wałęsy. Obecnymi na niej byli ludzie polityki, biznesmeni, ludzie władzy, dziennikarska „elita”, celebryci. Na tej pierwszej byli zwykli szarzy ludzie, których marzeniem jest spokojne życie od pierwszego do pierwszego, którzy nie posiadają marzeń większych niż średnia krajowa emerytura, a na tej drugiej zjawili się ci, których tragedią życiową byłaby niemożność zjedzenia raz w tygodniu sushi. I zapewne raczyli się menu kawiorowo-szampanowym, a tym w Warszawie wystarczył do życia suchy prowiant, modlitwa i śpiew patriotyczny. Mam nieodparte wrażenie, że ukazały się dwie drogi i każdy musi teraz wybrać, którą chce podążać. Nie chodzi jednak o potępianie posiadaczy i ludzi, którzy własną pracą czy wysiłkiem intelektualnym dochodzą do jakiegoś stanu posiadania. Chodzi raczej o odkrycie, na której z tych dróg jest Polska.
„I cóż tam w tym Olimpie spokoju mówią o Polsce?”
Zorganizowany w Warszawie marsz przerósł nie tylko medialną nagonkę i pojękiwania salonu, lecz chyba również oczekiwania organizatorów. Przybyli do studiów telewizyjnych socjologowie i politolodzy nie mogli udawać, że to tylko nic nieznaczący element politycznego folkloru. Uśmiać się można było, gdy jakiś wykształcony elegant starał się zdeprecjonować warszawską manifestację, wspominając, iż np. w stolicy Hiszpanii w czasie demonstracji na ulicę wychodzą miliony ludzi. Cóż, zapomniał chyba, że Madryt jest cokolwiek większy od Warszawy i łatwiej znaleźć w nim tyle ludzi, którzy nie muszą dojeżdżać do stolicy, a ponadto w Madrycie nie ma raczej „syndromu Warszawki”, który ujawnia się zwłaszcza w czasie głosowania. Opis tego syndromu najlepiej znaleźć w „Alfabecie leminga” autorstwa red. Mazurka. Dominantą warszawskiego marszu było duma z Polski i troska o Polskę. Przekrój wiekowy, reprezentowanie wszystkich stanów i chyba wszystkich zawodów, widoczne oznaki wszystkich regionów naszej ojczyzny – można powiedzieć: oto Polska właśnie. I co ciekawe: nawet różnorodność organizacji reprezentowanych na manifestacji nie stała się powodem rozdźwięków i animozji (może poza jednym wypadkiem). Ta Polska był spokojna i radosna. Przyglądając się jej, zacząłem w ludziach dostrzegać realizację staropolskiej zasady: Bóg (kapłańska modlitwa i różańce w rękach), Honor (to nie było skamlanie o pieniądze, ale żądanie uszanowania godności), Ojczyzna (jak leitmotiv powracała pieśń Jana Pietrzaka „Żeby Polska…”). Obawiam się jednak, że tej Polski nie dostrzegali ci, którzy w Gdańsku, syci własnych miraży, raczyli się urodzinowym tortem. A szkoda. Już następnego dnia medialna sfora ruszyła, by dźgać i deptać tych z warszawskiego marszu. Bo może w ten sposób będą mogli ogryzać resztki ze stołu gdańskiego.
„Gaśnie wszystko, co utrzymywało się pustym dźwiękiem i farbą”
Zastanawiałem się w sobotni wieczór, co powiedzieliby uczestnikom uroczystości gdańskiej warszawscy manifestanci. Pewnie nawet nie chcieliby mówić. Ja jednak znalazłem pewien tekst, doskonale pasujący do tej rozmowy. Mam nadzieję, że licentia satirica nie zawiedzie mnie na sądowe korytarze. Zresztą obrzucanie uczestników marszu w Warszawie różnymi epitetami pozwala chyba na relację symetryczną. A poza tym myśl moja nie odnosi się do poszczególnych osób biorących udział w tych dwóch wydarzeniach, ile raczej do dwóch wizji Polski, uosabianych przez nie. Myślę więc, że w tej rozmowie manifestanci warszawscy mogliby zacytować słowa Konrada z „Wyzwolenia” S. Wyspiańskiego: „Warchoły, to wy! – Wy, co liżecie obcych wrogów podłoże, czołgacie się u obcych rządów i całujecie najeźdźcom łapy, uznając w nich prawowitych wam królów. Wy hołota, którzy nie czuliście dumy nigdy, chyba wobec biedy i nędzy, której nieszczęście potrącaliście sytym brzuchem bezczelników i pięścią sługi. Wy lokaje i fagasy cudzego pyszalstwa, którzy wyciągacie dłoń chciwą po pieniądze – po łupież pieniężną, zdartą z tej ziemi, której złoto i miód należy jej samej i nie wolno ich grabić. Warchoły, to wy, co się nie czujecie Polską i żywym poddaństwa i niewoli protestem. Wy sługi! Drzyjcie, bo wy będziecie nasze sługi i wy będziecie psy, zaprzęgnięte do naszego rydwanu, i zginiecie! I pokryje waszą podłość NIEPAMIĘĆ! (…) Wy chcecie żyć i nie ma podłości, której byście do ręki nie wzięli i nie przyswoili sercu. Wy chcecie żyć i już trawicie błoto i brud, i już was nie zadusza zgnilizna i jad; ale jadem i zgnilizną nazywacie wiew świeży od pól i łąk, i lasów. Wy chcecie żyć i plwać na wszystką rękę, która was i podłość waszą odsłania.” Może powiedzieć ktoś, że oto ponownie rozłamuje się Polska na dwoje. Problem w tym, że nie można rozłamać ponownie tego, co i tak jest rozłamane.
„Kłamstwo, którego powtórzenie nie sprawia trudności nikomu”
Można oczywiście zadać pytanie o przyczynę tego rozdarcia. Odpowiedź jest raczej dość prosta: jest nią kłamstwo. Spoglądając na obecną sytuację w naszej ojczyźnie, nie sposób nie odnieść wrażenia, że potęga kłamstwa sięgnęła zenitu. To, co dzieje się w związku z tragedią smoleńską, jest tylko małym tego symptomem. Przerażeniem napawa fakt, że dziennikarze i wyborcy przechodzą do porządku dziennego nad zamiatanymi pod dywan aferami, nie dostrzegają wolt dokonywanych przez rządzących w sprawie obietnic przedwyborczych (któż dzisiaj pyta o obiecywane przez J. Lewandowskiego pieniądze z Brukseli?), ochoczo i z radością przystają na obecność w debacie publicznej chamstwa i manipulacji, zgadzają się na niszczenie tego, co jest polskim dziedzictwem i polską tożsamością… Można ciągnąć w nieskończoność. I to właśnie brak zgody na kłamstwo był i jest zasadniczym motywem warszawskiego marszu. Można powiedzieć, że swoisty „szkaplerz narodowy”, który ma w sobie potęgę słów Konrada z „Wyzwolenia”: „Zasłonię go przed oszustami, tymi, co mu kradną duszę za cenę rzeczy nieuchwytnych. Co mu odbierają dumę i każą się pokorzyć; tymi, co mu odbierają pychę i każą się kajać w prochu upodlenia i żebrać. Przed tymi chcę naród mój ocalić, co każą mu jak żebrakowi skomleć i jęczeć…”. Więc chyba jest jasne, na której drodze jest „poczucie słuszności” i „żądza sprawiedliwości”. Ja przynajmniej nie mam wątpliwości.