Czy można spać spokojnie, kiedy sąsiad od czci i wiary odsądza?


Aż dziw bierze, żeby tyle biedy o jeden głupi dywan…

– Jaki tam dywan?! – prostuje syn kawaler. – Chodnik. Taki sznurkowy. Kawałek szmaty wyrzuconej z sieni.

– Tyle biedy – powtarza pani Jadwiga. – Nawet Msza była w intencji zgody. Wszystko na nic. I strzyżony chciałam dać w zamian. Na rynku dogadałam, że w 2 miesiące spłacę. Ale pani napisze? Ja dla nikogo nie chcę źle – usprawiedliwia chęć wypowiedzenia się. – Tylko żeby ludzie w zawziętość nie brnęli. Żeby więcej rozumu mieli. Latem męża chowałam. A choć przez płot żyjemy, na wyprowadzenie nie wyszli. Tej znieczulicy i grobowa deska nie przemoże – wyrokuje z nieukrywanym cierpieniem.

Czyste sumienie

Poznałyśmy się niby to przypadkiem. Niby. Bo oczekiwanie przed lekarskim gabinetem pani Jadwiga poczytuje za przeznaczenie. I dobrą monetę do opowiedzenia o mniej chlubnej stronie życia. Nie z nazwiska, a ku przestrodze. Ponieważ gniew niszczy sumienie. – Ale tak, żeby nikogo nie urazić. Bo z nienawiścią jak z nałogiem – porównuje. I wyjaśnia, że kiedy człowiek raz pofolguje żądzom, później trudno mu zaprzestać. – A gniew cierniem się rozrasta i kaleczy serca. Moja nieżyjąca matka zawsze powtarzała, że wrota do nieba to czyste sumienie. Ale czy można spać spokojnie, kiedy sąsiad od czci i wiary odsądza?

– Mama się rozgaduje, zamiast od początku panią wtajemniczać – upomina syn.

– A bo to łatwo zamknąć 20 lat w jednym słowie? – ripostuje i na znak protestu bawi się troczkami od fartucha.

Jak Kargul z Pawlakiem

– „Skaranie boskie z tymi komarami” powtarzałam – podejmuje po chwili milczenia.

– A skąd mama wie, o czym wtedy myślała?

– Myślałam, jak powiedziałam. Zawsze tak myślę na widok komara.

– Mama od rzeczy gada, a tu trzeba konkretnie – ponaglił jedynak.

– Pani wybaczy, ale kiedy człowiek nie ma do kogo ust otworzyć… A my żyłyśmy w zgodzie – zaczyna faktyczną opowieść. – Na Komunię najmłodszego przy plackach pomagałam. Krzesła pożyczałam. Jak to w sąsiedztwie. Bo to, tak po prawdzie, niełatwo kochać bliźniego. A już najtrudniej to obcego. Ale nie żebym nie próbowała. Życie przeleciało. Choć aby człowiek się wykłócał, to nie było o co. No a potem ten dywan…

– Chodnik, mamusia! – poprawił syn. – Chodnik.

– Jak zwał, tak zwał. Wywiesili na wspólny płot. Ale żerdzie to jeszcze mój teść zasadzał. Więc na ten płot rzuciła i tak leżał. A może zapomnieli zabrać? – zastanawia się. – Traf chciał, że spadł deszcz. I do wyschnięcia wisiał następny tydzień. Ale już potem było cieplej, więc zaszłam upomnieć. Nie żeby mi przeszkadzał – zapewnia – ale z życzliwości. Z szacunku dla ludzkiego dobra. Gdybym wiedziała… – fartuchem łzy ociera. – Tak delikatnie powiedziałam, a ta jak się rozszalała. Że to nie moja sprawa i że wszystko mi przeszkadza. Chodnik zabrali. Ale najgorsze było przed nami… Bo na środku stała plama. Jak mi wiedzieć skąd?! – zarzeka się nie pytana. – Nawet jej nie widziałam. Choć tak na rozum, jak zmókł, to może część wypłowiała. A mnie kazała iść. Ileż ja łez wylałam. Przed całą ulicą nas obgadała – utyskuje. – Niestworzone brednie. Że niby węgiel kradliśmy. Że jej dobrą tę no…

– Opinię – podpowiada syn.

– O właśnie! Psuliśmy… Później to już o wszystko były burdy. Że przez nas droga dojazdowa nieodśnieżona. A jak im garaż okradli, to też z naszej winy. Że pewnie złodziei ściągnęliśmy. I jak ksiądz po kolędzie chodził, na swojej działce czekali, a nie wyszli. Potem mówili, że ich oczerniamy. A przecież słowa złego nie pisnęłam. Bo i jak? Brudy pierze się w czterech ścianach. Ja nie oskarżam. Ale ten krzak złamany…

– Mamusia!

– No tak. Za rękę nie złapałam… – poddaje się pani Jadzia. – Ale i proboszcz, jak próbował nas godzić, na koniec orzekł, że nic tu po nim, bo do tanga trzeba w parze. A ona nie chciała – mówi o sąsiadce. – Raz na rezurekcji specjalnie przy niej usiadłam. I jak wikary nawoływał do pojednania, osądziłam, że musi się złamać. Ale ona twarda. A jak w te święta zaszłam z opłatkiem, nawet drzwi nie uchyliła. Przez zamknięte krzyczała, że jestem faryzeuszka i żebym innym kłamała, bo jej nie zwiodę. Myślę: „Mąż ją rzucił. Ma prawo być zgorzkniała”. Ale ona z tym gniewem w zaparte szła. Ja za nią i do Judy Tadeusza prosiłam. I na Mszę w Bogu wiadomej intencji dałam. O łaskę wybaczenia błagałam i blask Ducha Świętego dla lepszego zrozumienia i siebie, i bliźniego. Wszystko na marne. Mąż też nad tym bolał – wzdycha. – A później, jak karetka go zabrała, syn po podwórku chodził, ale ani słowem nie spytała. I zmarł Kazik bez pogodzenia. Zostało modlić się, by choć Pan Bóg dał zgodę nieba – do drzwi odprowadza. Płot pokazuje. – Ale najgorszy wstyd, że ludzie Pawlakami nas przechrzcili. A jak do człowieka łatka przylgnie, to nijak ją dalej zmyć. Nie żeby mnie gadanie bolało, bo ucho czy język od prawdy nie zwiędną. Ale człowiek dla drugiego podporą ma być a nie wilkiem.

– A może ja nie rozumiem? – analizuje na odchodne. – Może jak komuś całe życie z górki, to o pokój łatwiej? Trudniej pod wiatr się pchać… Z drugiej strony, mówią, że lepiej na ziemi cierpieć katusze, byle tam mieć lżej… Ale pani napisze? – upewnia się. – Niech ludzie sami ocenią, czyja prawda.

***

Po opuszczeniu domu pani Jadwigi, pukam do jej sąsiadki. Po długiej ciszy, damski głos informuje mnie, że nie rozmawiają z nikim, kto jest nieobiektywny. A to im należy się pierwszeństwo wypowiedzi. W rozmowie telefonicznej właścicielka chodnika przekonuje, że życie to dżungla i każdy za siebie odpowie.

Nie przemówiło słowo mówione, może pomoże ta opowieść. Ku przestrodze. Bo, jak mówi pani Jadwiga, najgorsza jest znieczulica.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *